Agnieszki Radwańskiej nie ma już w czołowej dziesiątce światowego rankingu, a Jerzy Janowicz z trzeciego z rzędu turnieju na kortach ziemnych odpada w pierwszej rundzie. Czy to znaczy, że marzenia o podboju Wielkich Szlemów są już nieaktualne?

Raczej tak, choć definitywne wnioski będzie można wyciągnąć jeszcze nie po turnieju Roland Garros, bo gry na ceglanej mączce ani Radwańska, ani Janowicz nie lubią, lecz dopiero po Wimbledonie. Ale patrząc realistycznie, złota era polskiego tenisa chyba się kończy. Zachowajmy wspomnienia z londyńskiego finału Radwańskiej, półfinału Janowicza i czekajmy na młodych - zdolnych, których na razie nie ma, podobnie jak systemu ich szkolenia, bo Polski Związek Tenisowy przespał najlepszy czas.

Ten pesymizm, może przedwczesny, bierze się z dwóch powodów. Agnieszka Radwańska nie sprawia już wrażenia tenisistki głodnej, w niczym nie przypomina Marii Szarapowej, który wygrała wszystko i zarobiła wagon pieniędzy, a wciąż jest waleczna jak dziecko z chłodnej Syberii, a nie słonecznej Florydy. Jerzy Janowicz w ostatnich meczach (przede wszystkim z Grigorem Dimitrowem w Rzymie) grał tak, jakby przy najważniejszych piłkach paraliżował go strach. Trudno się temu dziwić, działa tu efekt śniegowej kuli, każda kolejna porażka powiększa ten lęk i jeśli się takiej serii nie przerwie, wątpliwości instalują się w głowie na stałe. Nawet u gracza tak z pozoru pewnego siebie jak Janowicz. A w sporcie, jeśli wątpisz, to cię nie ma.

Pamiętam czasy, gdy w wielkoszlemowych turniejach Polacy nie grali, bo byli za słabi, potem cieszyliśmy się z każdego sukcesu w pierwszej rundzie, a polski finał Wimbledonu wydawał się równie prawdopodobny jak zwycięstwo naszego klubu w piłkarskiej Lidze Mistrzów. Aż wreszcie przyszła Radwańska, po niej Janowicz i poczuliśmy się równi np. Czechom produkującym świetnych graczy z pokolenia na pokolenie w realiach zbliżonych do naszych.

Być może wkrótce okaże się, że byliśmy w błędzie.