Cieniem był przez cztery lata. Dość ponurym, ale przy uwielbianym Pepie Guardioli pewnie każdy wypadłby blado. Pep uśmiechał się często, Tito prawie nigdy. Guardiola był świetnie ubrany, Vilanova zawsze w dresie.
Jeden miał za sobą wielką karierę na boisku, drugi żadną. Jeden cytował poetów, drugi sprawiał wrażenie, jakby się niczym poza futbolem nie interesował. I jakby wielka scena go peszyła. Wepchnął go na nią dopiero Jose Mourinho, siłą – gdy ponad rok temu podczas awantury w meczu o Superpuchar wsadził palec w oko Vilanovy. A potem mówił o nim per „Pito, czy jak mu tam, Vilanova". I sprawdzał, czy słuchacze docenili dowcip. „Pito" to po hiszpańsku „flet". W każdym znaczeniu tego słowa.
Teraz Mourinho już by tego nie powtórzył. Po pierwsze, dlatego że niedługo potem Vilanova stoczył walkę z rakiem (przeszedł rok temu pięciogodzinną operację jednej ze ślinianek), a do pewnych chwytów don Jose się jednak nie zniża. Po drugie, to właśnie Tito został wskazany przez władze Barcelony jako ten, który ma przejąć drużynę po Guardioli. I na razie właściwie czegokolwiek się dotknie, zamienia w zwycięstwa.
W lidze wygrał wszystkie sześć meczów, wyrównując rekordy m.in. Guardioli i Johana Cruyffa. Ma już za sobą spotkania niezapomniane, jak ostatnie z Sevillą, gdy Barcelona wyrwała zwycięstwo wbrew wszystkiemu (w dramatycznych okolicznościach pokonywała też Spartak w Lidze Mistrzów i Granadę w lidze). Jeszcze jedno zwycięstwo w Primera Division i zostanie samodzielnym rekordzistą. Ale to zwycięstwo musiałby odnieść nad Realem, w niedzielnym Gran Derbi na Camp Nou.