Tydzień temu Leo Messi jako pierwszy w meczu LM zdobył pięć goli. Hymny pochwalne jeszcze nie wybrzmiały, a już w kolejce do historii stanął następny chętny: Mario Gomez z Bayernu.
Zatrzymał się wczoraj na czterech golach, bo ma to szczęście i pecha, że gra w jednej drużynie z Arjenem Robbenem. Szczęście, bo Robben to geniusz. Pecha, bo Holender podawanie piłki kolegom uważa za ujmę na honorze. I siódmego gola dla Bayernu wolał strzelić sam, choć Gomez stał obok niego, czekając na rekord, i miał przed sobą pustą bramkę.
Nikt jednak Robbenowi złego słowa nie powie, bo bez niego o zemstę na FC Basel za porażkę w pierwszym meczu nie byłoby tak łatwo. On strzelił pierwszego gola już w 11. minucie, odrabiając straty, a przed tym strzałem miał jeszcze dwie inne szanse. Podawał mu Franck Ribery, drugi bohater wieczoru, który bramki wprawdzie nie strzelił, ale asystował jeszcze przy trzech golach Gomeza. Bayern drugi raz z rzędu odprawia rywala z siedmioma bramkami (Hoffenheim pokonał w lidze 7:1) i z drużyny w kryzysie stał się rywalem, któremu nikt nie chce wejść w drogę w ćwierćfinałach.
Dwa lata temu Bayern przegrał z Interem w finale Ligi Mistrzów, potem w obu drużynach zmienili się trenerzy, ale składy już nie tak bardzo, żeby wytłumaczyć, dlaczego pokonani są drużyną, w której ciągle buzuje ogień, a u ówczesnych zwycięzców już nic się nie tli. Inter stał się drużyną piłkarzy zmęczonych i patrzenie na niego też męczy. Odpadnięcie z LM to zasłużona kara za przynudzanie w obu meczach z Olympique Marsylia, choć akurat wczoraj w ostatnim kwadransie było dramatycznie.
Inter w 75. minucie strzelił gola wyrównującego straty z pierwszego meczu: Diego Milito wepchnął do bramki piłkę, której żaden z obrońców gości nie umiał wybić. Potem Inter czekał na dogrywkę. Ale do niej nie dotrwał, bo w doliczonym czasie bramkarz Steve Mandanda kopnął daleko przed siebie, Lucio źle wyskoczył, Walter Samuel za późno zrobił wślizg i Brandao strzelił gola dającego Marsylii pierwszy od 19 lat awans do ćwierćfinału.