Nawet nie udawali, że chcą zostawić scenę piłkarzom. Kloppa roznosiła radość, strzelał żartami. Zaczął już schodząc z boiska, gdy do kamery niemieckiego Sky mówił: Borussia istnieje tylko w wersji all inclusive. Z nami przeżyjesz wszystko. Dłużyły się te minuty. Szczerze mówiąc, szaleństwo. Ale rozmawiałem z Michaelem Zorcem (dyrektor sportowy, a wcześniej piłkarz Borussii, zwycięzca Ligi Mistrzów 1997– piw): oni w tym 1997 roku doszli do finału w jeszcze szczęśliwszych okolicznościach – śmiał się Klopp. A Mourinho w tym czasie ciskał gromy. Zanim cisnęli w niego: za to że przez trzy lata ani nie zrobił Realu pięknym, ani tak potężnym jak się tego po Jose spodziewano.

Kiedyś Mourinho był tam, gdzie dziś jest Klopp. Podbijał Ligę Mistrzów z lekceważonym Porto, na jego konferencje prasowe chodziło się z wypiekami, charyzmą wciskał w fotel, wiedział, kiedy rozśmieszać, a kiedy deptać po odciskach. Zagrał po drodze na nosie wielkiemu Aleksowi Fergusonowi, tak jak Klopp zagrał teraz Mourinho. Miał może już wtedy mniej dystansu do siebie niż dziś Niemiec, ale i trener Borussii potrafi żądlić, gdy mu ktoś podpadnie, i robić wokół siebie zamieszanie. To się będzie mściło w przyszłości, Mourinho coś o tym wie. Ale na razie trwa miesiąc miodowy. A żeby jednego trenera można było podrzucać w górę, innego trzeba było upuścić.

Mourinho pierwszy raz w wielkim futbolu odchodzi jako przegrany (Benfiki nie liczmy, tam nie dostał prawdziwej szansy). Nie ogłosił jeszcze rozstania z Realem, chce z tym poczekać do finału Pucharu Króla – 17 maja Real gra z Atletico Madryt – i do rozmowy z prezesem Florentino Perezem. Ale po przegranym półfinale Mourinho powiedział tak wiele, że to zabrzmiało jak pożegnanie. - Na razie najważniejszy jest Madryt, ale oczywiście, że chcę pracować tam, gdzie mnie lubią. Gdzie mnie przyjmują bez zastrzeżeń, gdzie mam wsparcie. Wiem, że w Anglii mnie kochają. Kibice, media, które krytykują sprawiedliwie, ale i chwalą, gdy zasłużę. Wiem, że mnie tam kochają niektóre kluby, zwłaszcza jeden – mówił, podpowiadając, że powrót do Chelsea to dziś najbardziej prawdopodobny scenariusz. – W Hiszpanii jest trochę inaczej, bo tu niektórzy mnie nienawidzą. Niektórzy są teraz tutaj – patrzył na tłum w sali konferencyjnej. Przekonywał, że stworzył wielką drużynę, że przed nią wielkie rzeczy. – Jeśli swój dziesiąty Puchar Europy Real zdobędzie ze mną, idealnie. Jeśli beze mnie, też będę potrafił się tym ucieszyć – mówił. Miał żal do sędziego Howarda Webba, że przeszkodził Realowi w pogoni za Borussią, nie wyrzucając z boiska Matsa Hummelsa za zatrzymanie piłki ręką przed polem karnym. – Człowiek wygrał w nim z sędzią. Powiedziałem mu to zresztą. Zawahał się, bo pomyślał: jak dam kartkę, to ten chłopak nie zagra w finale. A czerwona kartka była ewidentna, po podaniu Cristiano Ronaldo Benzema byłby sam przed bramkarzem. Zostały wtedy 24 minuty do końca, bez Hummelsa byłoby inaczej. Ale trzeba być sprawiedliwym. Gdybyśmy w Dortmundzie zagrali tak jak tutaj, nie musielibyśmy odrabiać 1:4 – przyznał Mourinho.

Ale i Klopp mógłby coś powiedzieć o sędziowaniu. – Robertowi Lewandowskiemu cały czas dawali po twarzy. Kto jest w stanie coś takiego przetrwać nie tracąc spokoju, ten jest dla mnie prawie nadczłowiekiem – mówił Klopp, młody, szybki i hipnotyzujący jak jego Borussia. Awans do półfinału zdobyli razem last minute, teraz w drodze do finału przetrwali orkan w Madrycie, jak ten mecz nazwała „Frankfurter Allgemeine Zeitung". A teraz mają dość czasu, by i świętować, i przygotować się do finału 25 maja. I pewnie zdążyć wyleczyć Mario Goetzego, który ma, jak potwierdził Klopp, uraz mięśnia. Wprawdzie już w sobotę w Dortmundzie finał Ligi Mistrzów na próbę: o 18.30 mecz w Bundeslidze z Bayernem (o ile oczywiście dziś w Barcelonie pod Bayernem nie rozstąpi się ziemia), stary mistrz kontra nowy. Ale to nie jest mecz, w którym się którakolwiek ze stron zechce wykrwawiać. – Nie mamy zamiaru być bardziej papiescy od papieża. Gdybym nie pozwolił teraz chłopakom wyjść, byłbym niezłym lamusem. Może i Bayern nas w sobotę zleje, ale nawet jeśli – mówi Klopp - to będzie to najprzyjemniejsza przegrana z Bayernem w historii Bundesligi.