W maju 2010 r. prezesem mianowany został absolwent Oxfordu i najlepszego włoskiego uniwersytetu Bocconi 35-letni wówczas Andrea Agnelli, a dyrektorem sportowym Giuseppe Marotta, który na tym stanowisku w Sampdorii dokonał organizacyjnych i transferowych cudów. Wspominając początki, dziś młody Agnelli mówi, że zastał w klubie organizacyjną stajnię Augiasza: „Kiedy przyszedłem pierwszego dnia do pracy, moje biuro zamknięte było na cztery spusty i nikt nie miał klucza. Trzeba było wyważyć drzwi. To był Juventus Anno Domini 2010".
Pierwszy, przejściowy rok (2010/11) zakończył się fatalnie – 7. miejsce. Wówczas Agnelii z Marottą doszli do wniosku, że zespół musi budować i trenować ktoś z DNA Juventusu. Wybór padł na Antonio Contego. Grał w Juventusie jako pomocnik przez 13 lat (1991–2004), w tym pięć jako kapitan. Był pięć razy mistrzem Włoch, wygrał Ligę Mistrzów. Był wicemistrzem Europy i świata, a co w tym kontekście ważniejsze, jako trener najpierw uratował Bari przed spadkiem z serie B, a potem (2009 r.) wprowadził do ekstraklasy. W 2011 r. dokonał tej samej sztuki z Sieną i okrzyknięto go cudotwórcą. Wybór Contego (dziś 43 lata) był strzałem w dziesiątkę.
Juve Contego
Okazał się on tytanem pracy, trenerem uwielbianym przez piłkarzy, choć prowadzi zespół ciężką ręką. Z Contego śmieją się, że jeśli wyliczyć czas, jaki spędza w klubie, musi Juventus miłować bardziej niż własną żonę. Inaczej niż jego wielki poprzednik Giovanni Trapattoni nie miota się na ławce, nie kopie butelek, nie używa wody święconej, za to niemiłosiernie wrzeszczy. Tak bardzo, że zaraz po meczu, i to obojętnie którym, praktycznie nie sposób z nim przeprowadzić wywiadu, już nie może mówić, tylko piszczy, szepcze i skrzeczy.
Conte wraz Marottą sprowadzili m.in.: z Milanu (za darmo) bezcennego reżysera gry, jednego z najlepszych na tej pozycji na świecie Andreę Pirlo, sprytnego napastnika AS Romy Czarnogórca Mirko Vucinicia, agresywnego prawego obrońcę Stephana Lichsteinera, stopera Andreę Barzagliego i wojownika w środku pola, Chilijczyka Arturo Vidala z Bayeru Leverkusen (Conte: „Jak bym szedł na wojnę, to tylko z Vidalem"). Z tych piłkarzy wraz z bramkarzem Gianluigim Buffonem, Leonardo Bonuccim, Giorgio Chiellinim i Claudio Marchisio Conte stworzył trzon machiny wojennej, która już w ubiegłym sezonie rozjeżdżała ligowych rywali jak walec drogowy. To właśnie gracze Juve (cały blok obronny) są szkieletem reprezentacji Włoch, która w ubiegłym roku została wicemistrzem Europy.
Znany futbolowy dziennikarz Mario Sconcerti podsumował krótko: „Juve Contego znowu gra jak Juve". Czyli chwilami ciężko, bez fajerwerków, ale pewnie. Podstawą sukcesów jest żelazna dyscyplina i kondycja. Juve wygrywa, jak jest w formie i jak jest bez formy. W tym drugim przypadku siłą woli. Nie jest to może futbol dla estetów, ci kręcą nosem, że dzisiejszy Juventus to marna podróbka Bayernu, pozbawiona rasowego środkowego napastnika i skrzydłowych jak Arjen Robben i Franck Ribery.
Tak czy inaczej machina wojenna Contego, wzmocniona w tym sezonie m.in. młodziutkim czarnoskórym Francuzem Paulem Pogbą i Ghańczykiem Kwadwo Asamoahem, nie ma we Włoszech godnych rywali i siłą rzeczy musi ich szukać za granicą. Odpowiedź na pytanie, jak dziś wygląda Juventus w konfrontacji z europejskimi potęgami, jest trudna. Bayern rozbił Turyńczyków dwa razy po 2:0 w LM, ale jeszcze brutalniej obszedł się z Barceloną. Conte nagabywany pytaniami, czy Juve może wygrać z Bayernem, powiedział, że owszem, ale na to potrzeba około 150 mln euro. Natomiast włoscy fachowcy (Gianluca Vialli, Beppe Bergomi) są przekonani, że Juve grałoby w tym roku w półfinale LM, gdyby nie fatalne losowanie.