Rajdowe sukcesy polskich zawodników na międzynarodowej arenie można policzyć na palcach jednej ręki, ale to wcale nie oznacza, że historia startów poza granicami kraju jest uboga.
Sobiesław Zasada, Krzysztof Hołowczyc i Kajetan Kajetanowicz zdobywali tytuły mistrzów Europy, Robert Kubica wywalczył mistrzostwo świata WRC-2, drugie lokaty w czempionacie Starego Kontynentu zdobywali Marian Bublewicz, Janusz Kulig czy Michał Sołowow. Biorąc pod uwagę zacofanie polskiego sportu samochodowego, który przez długie dekady był nie tylko w cieniu krajów Europy Zachodniej, ale także sąsiadów z demoludów, zwłaszcza sukcesy Zasady i Bublewicza muszą budzić szacunek. Ich następcy też łatwo nie mieli, bo nie da się w kilkanaście lat zbudować motorsportowej kultury, która po drugiej stronie żelaznej kurtyny rozwijała się od dawna.
Na początku liczył się udział
Za czasów Zasady, który największe sukcesy – trzy tytuły rajdowego mistrza Europy okraszone taką samą liczbą drugich lokat – odnosił na przełomie lat 60. i 70. ubiegłego wieku, sport samochodowy był z jednej strony postrzegany jako burżuazyjna rozrywka, ale z drugiej próbowano wykorzystać jego propagandowy potencjał.
Sukcesy na arenie międzynarodowej mogłyby podkreślać wysoką jakość rodzimej techniki. Plan doskonały, ale niezależnie od wysiłków polskich inżynierów starty rajdowymi samochodami znad Wisły były raczej zdarzeniami folklorystycznymi.
Wypadało skupić się na samym udziale, bo walka o zwycięstwa i tytuły wymagała sprzętu z zupełnie innej półki. Dlatego Zasada startował mini cooperem, steyrem puchem, porsche czy BMW i dał się zauważyć nie tylko na trasach rajdowych mistrzostw Europy, ale także na morderczych odcinkach Rajdu Safari, maratonu Londyn–Sydney czy imprez w obu Amerykach. Kilka lat po jego sukcesach Andrzej Jaroszewicz stawał na najniższym stopniu podium w klasyfikacji generalnej mistrzostw Europy, jeżdżąc fiatem abarthem i lancią stratos.