Jeśli jeszcze Holender wyciągnął jakieś wnioski, które przybliżą nas do tytułu mistrza Europy, to dla mnie może rozgrywać takie mecze co tydzień. Jeżeli oczywiście nie będzie ich poprzedzał, jak w Szczecinie, polski hymn narodowy. Nie chciałbym, żeby wydarzenia z udziałem czołowych, jakkolwiek by patrzeć, polskich piłkarzy przypominały organizowane po remizach strażackich gale boksu zawodowego.

Każdy, kto jest jako tako zorientowany w polskim futbolu, wie, że jego kondycja znacznie odbiega od ambitnych wyobrażeń. Więc tym większa zasługa holenderskiego trenera, że na tym ugorze wyhodował coś całkiem przyzwoitego, choć tulipany to jeszcze nie są. Brzydkiemu kaczątku udało się tylko w bajce, ale w piłce cuda zdarzają się częściej niż w literaturze.

Mam wrażenie, że po awansie do finałów mistrzostw Europy wielu kibiców w Polsce w to uwierzyło. Nawet najdziwniejszy mecz z udziałem reprezentacji przyciąga na stadion komplet widzów. Oni czekają na Euro jak na spełnienie pragnień, których dotychczas nie wypadało wypowiadać głośno. Ludzie uwierzyli w siłę drużyny, magię trenera, odrzucają racjonalne argumenty świadczące o tym, że nie jesteśmy jeszcze potęgą. I poświęcali godziny na siedzenie przed komputerem, zanim udało im się zalogować na stronie kupbilet.pl.

Dzięki ostatniemu mundialowi w Niemczech narodził się wśród Polaków obyczaj turystyki futbolowej, na który wcześniej nie było nas stać. Wygramy czy przegramy – jedziemy, bo jest szansa, że przeżyjemy coś absolutnie wyjątkowego, czego nie zapomina się przez całe życie. Najbliższe Euro będzie kolejną okazją do przygody, ale wiara w umiejętności naszych piłkarzy jest teraz znacznie większa. Pytanie, czy uzasadniona.

Jak reprezentacja, której najbardziej znany piłkarz nie zawsze ma miejsce w składzie Racingu Santander, z kraju, którego czołowe kluby odpadają w pierwszych rundach europejskich rozgrywek, może odegrać w Euro rolę poważniejszą niż halabardnika? Na logikę – nie ma prawa. Tyle że kibic nie zawsze chce myśleć logicznie. Dziennikarz musi.