Trochę żałuję, że znicz olimpijski opuścił już ziemie cywilizacji bezsprzecznie zachodniej i trafi wkrótce do Buenos Aires, które też jest zachodnie, ale trochę inaczej i nie wiadomo, czy wystarczająco przerażone zagrożeniem chińskim.
Jak można było oczekiwać, najlepiej spisała się telewizja amerykańska, która potraktowała relację o znikającym zniczu jak pościg za O. J. Simpsonem. Z tym że O. J., uciekając po zabiciu żony, nigdy nie zniknął z oczu kamery, a znicz owszem.
Gdy patrzyłem na smutne, zagubione postaci na pustych ulicach San Francisco trzymające znicz olimpijski, otoczone gromadą policji, to miałem jeszcze jedno skojarzenie – graniczące z herezją. Pomyślałem o tym bohaterze z placu Tiananmen, który 4 czerwca 1989 roku wyszedł naprzeciwko czołgu i zatrzymał go.
Jeśli ktoś mi zarzuci, że wszystko mi się miesza bez sensu, a student ryzykujący życie w proteście przeciw komunistycznej dyktaturze nijak się ma do O. J. Simpsona i znicza olimpijskiego, to chętnie się zgodzę. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że farsa, która przez Chińczyków zwana jest podróżą zgody, a przez MKOl sztafetą olimpijską, jest jednym wielkim pomieszaniem z poplątaniem, jest wygłupem z pogranicza sportu, polityki i moralności. Czyli, powiedzmy sobie szczerze, wiernie ilustruje nasze czasy i doskonale nadaje się do telewizji.
Nie, nie wyśmiewam się z protestów przeciwko Chinom stosującym przemoc w Tybecie, wspierającym krwawe dyktatury w Sudanie czy Birmie. Idę znacznie dalej: uważam, że obecna kampania ataków na znicz i, szerzej, bojkotu igrzysk jest jednym z najbardziej jaskrawych przykładów zachodniej hipokryzji. Jest przejawem naszej próżności, lenistwa umysłowego i – owszem – rasizmu.