To mecz o przyszłość, ale też starcie z historią. W niedzielny wieczór reprezentacja Polski będzie się musiała uporać z dwoma swoimi koszmarami. Pierwszym są Niemcy, niepokonani przez naszą drużynę mimo aż 15 prób. Drugim – mecz otwarcia. W wielkich turniejach on zawsze liczy się podwójnie, a Polacy wygrali go tylko raz, w mistrzostwach świata 1974 roku z Argentyną.
Dla nas to spotkanie będzie jak mały finał, dla Niemców nie, bo oni są specjalistami od awansów z grupy. Nawet niepowodzenia w dwóch ostatnich mistrzostwach Europy – nie wygrali w nich meczu i wrócili do domu po pierwszej rundzie – nie odebrały im pewności siebie.
Na ich konferencjach prasowych jest tak spokojnie, że aż sennie, a trener Joachim Löw mówi o spotkaniu z Polską, jak to ujął „Die Welt”, „jakby w niedzielę Niemcy grali mecz charytatywny z San Marino”.
To jednak tylko pozory, Löw słynie z opanowania i umiejętności rozładowania atmosfery. Kłopotów i wątpliwości Niemcy mają, jak Polacy, pod dostatkiem.
Kontuzje, problemy piłkarzy w klubach, brak wartościowych zastępców dla zawodników z podstawowej jedenastki – to wszystko brzmi znajomo. Sami Niemcy przyznają, że mają tylko jednego piłkarza klasy światowej, Michaela Ballacka (piszemy o nim w osobnym tekście), pozostali są raz lepsi, raz gorsi. Dziennikarze pytani o skład na niedzielny mecz rozkładają ręce: wiedzą, jakie nazwiska wpisać na ośmiu pozycjach, ale na pozostałe trzy każdy ma inny pomysł.