[b][link=http://blog.rp.pl/fafara/2009/09/09/bohater-mojej-mlodosci/]Skomentuj na blogu[/link] [/b]
Podobno uciekł w Niemczech z domu opieki, był schorowany, rozbity psychicznie. Można się domyślać, że znaleziono ciało i nie potrafiono ustalić personaliów zmarłego. Ale żeby aż przez rok w kraju ludzi skrupulatnych w XXI wieku? Wierzyć się nie chce.
Obszerne wspomnienia o zmarłym czterystumetrowcu ukazały się w „Magazynie Przeglądu Sportowego” i w „Rzeczpospolitej”. Czuję się w obowiązku dorzucić do nich swoje trzy grosze, bo Andrzej Badeński był bohaterem mojej młodości. Wzorowałem się na nim, gdy próbowałem swoich sił w biegu na jedno okrążenie. Podobnie jak on rwałem przez 300 metrów ile sił w płucach, a potem starałem się nie umrzeć na ostatniej setce. Tak właśnie biegał Badeński: zyskiwał nad rywalami ogromną przewagę, której z determinacją bronił na końcowej prostej. Przeważnie mu się udawało. Gdyby miał 10 centymetrów wzrostu więcej, byłby rekordzistą świata i mistrzem olimpijskim. Dostał bowiem od Boga nieprawdopodobny talent. Wspiął się dzięki temu w okolice wierzchołka, ale szczytu nie osiągnął. I to nie dlatego – wbrew pojawiającym się tu i ówdzie sugestiom – że miał skłonność do życiowych uciech, a zwłaszcza do alkoholu. Regularne picie w przypadku czterystumetrowców jest po prostu nie do pomyślenia. Nie upieram się jednak, by towarzystwo pięknych dziewczyn aż tak bardzo Badeńskiemu przeszkadzało.
Zmarły biegacz zdobył serca kibiców swoją niesamowitą walecznością. Podczas igrzysk olimpijskich w Meksyku po biegu finałowym, w którym zajął siódme miejsce, zniesiono go ze stadionu na noszach. Zwycięzca, Amerykanin Lee Evans, ustanowił wtedy fenomenalny rekord świata (43,86), który przetrwał kilkadziesiąt lat.
Pamiętam, że transmisja telewizyjna skończyła się o trzeciej w nocy, a ja za kilka godzin miałem wziąć udział w międzyuczelnianej lidze. Pojechałem na stadion AWF zmęczony z niewyspania, a tam czekała na mnie niespodzianka. Z powodu licznych absencji w drużynie SGPiS musiałem wystartować niemal we wszystkich konkurencjach biegowych, do tego w skoku w dal oraz w pchnięciu kulą. Pod koniec dnia, przed rozpoczęciem sztafety 4x400 metrów, stanowczo odmówiłem współpracy. „Badeński by pobiegł” – powiedział wtedy trener. Ten argument na mnie podziałał.