Przed pierwszą alpejską konkurencją kobiet najważniejszym problemem mediów był stan prawej piszczeli faworytki zjazdu. Po zawodach, a właściwie już po przejeździe najsilniejszej dwudziestki pytania brzmiały, ile złotych medali zdobędzie jeszcze Lindsey Vonn.
Swój przejazd oceniła jako daleki od perfekcji, ale i tak była szybsza od Julii Mancuso o ponad pół sekundy, a trzecią, Austriaczkę Elisabeth Goergl wyprzedziła o prawie półtorej. Emocji, jaką daje walka o ułamki sekund nie było wcale. Ona płynęła po stoku, inne walczyły o przetrwanie.
Jechała jako szesnasta, wystartowała tak dynamicznie, jakby nie było opowieści o dniach pełnych bólu, treningu na środkach przeciwbólowych, ratunku w okładach z sera i cichej radości z powodu przekładanych startów. Dopiero w dolnej części trasy straciła ułamek sekundy do Mancuso na zbyt szerokim skręcie i ostatnim niebezpiecznym progu.
Za metą czekała dość długo na gratulacje. Konieczne były przerwy na ratowanie tych, dla których trasa okazała się zbyt szybka, dziurawa i twarda. Była wśród nich Anja Paerson, która według zegara jechała po srebrny medal, lecz tuż przed metą wyleciała z progu niemal jak skoczek narciarski, pofrunęła ponad 60 metrów, nie wytrzymała lądowania. Odzyskała władzę w nogach, ale długą chwilę wydawała się oszołomiona.
Opinię, że był to najtrudniejszy zjazd w olimpijskiej historii potwierdziło swymi upadkami jeszcze siedem alpejek (Rumunkę Edith Miklos helikopter zabrał do szpitala), ale ósma, Francuzka Marion Rolland, nie może tak mówić, gdyż przewróciła się kilka metrów po starcie.