Od siedmiu miesięcy bierze dużo silniejsze lekarstwo. Dopiero w Vancouver po drugim złotym medalu dowiedziała się, że powinna się tego wstydzić. Do tej pory opowiadała o zmianie ze szczegółami, nawet z radością. O tym, że stary lek przestał nadążać za chorobą, że astma zabierała jej nawet jedną piątą mocy, a teraz czuje się świetnie.
Nie spodziewała się, że ktoś zobaczy w tym główną przyczynę obecnych sukcesów. Lek ma dopiero od lipca. A wcześniej niemal całe życie wywróciła do góry nogami, by wreszcie dogonić złoto igrzysk. Z myślą, że to może być jej ostatnia olimpiada.
Zmieniła treningi i trenera. Inaczej pracuje, inaczej odpoczywa, inaczej traktuje dziennikarzy, nauczyła się im odmawiać. Wyjęła nawet kolczyk z lewej brwi, ten, z którym biegała od początku kariery. Chciała zacząć od nowa, zapominając wszystko: i dziewięć medali mistrzostw świata, i te ostatnie lata jak z koszmaru.
– Mój zapas łez na te igrzyska już się wyczerpał – powiedziała cztery lata temu, gdy odjeżdżała z Turynu, nie czekając na bieg na 30 km. Wystarczyło jej to, co przeżyła przez kilkanaście dni we Włoszech. Jeden srebrny medal, jedno zatrucie, jedno przeziębienie i cztery miliony zawiedzionych nadziei, bo cała Norwegia czekała na jej złoto.
To było rok po mistrzostwach świata w Oberstdorfie, w których zdobyła pięć z sześciu możliwych medali, w tym trzy złote, a pewna młoda dziewczyna z Polski, która nieoczekiwanie zajęła w tych MŚ czwarte miejsce na 30 km, tłumaczyła nam za metą z podziwem, że „prawdziwa biegaczka musi potrafić wszystko, jak Marit”.