Opowieść z morałem

5O kilometrów... Na igrzyskach zimowych ten bieg jest jedną z najbardziej mitycznych konkurencji. To wciąż męska sprawa – wystartować, przetrwać i zostać królem nart. W Whistler pobiegną w niedzielę o 18.30 czasu polskiego. Później o złoto zagrają hokeiści i już zgaśnie olimpijski znicz.

Publikacja: 28.02.2010 00:03

Bjoern Daehlie

Bjoern Daehlie

Foto: AFP

Większość mistrzów najdłuższego biegu zasłużyła na to określenie. Z reguły byli niezwykłymi ludźmi, takimi, którzy chcą i potrafią po sobie zostawiać ślad. Kiedy mówi się o najwytrwalszych z najwytrwalszych, to pierwszym nazwiskiem z reguły jest Bjoern Daehlie, który wygrał dwa razy: najpierw w Albertville i sześć lat później w Nagano.

Gdy we Francji Daehlie biegł na 50 km stylem dowolnym, prowadził od startu do mety. Przyjechał po olimpiadzie do rodziców w Nannestad, zobaczył przed domem pięć kół olimpijskich ułożonych z 1568 czerwonych róż, a obok księgę honorową z nazwiskami 1568 miłośników jego talentu. W Japonii słynny Norweg zdobył złoto znacznie większym wysiłkiem, za metą padł niemal nieprzytomny i cucono go ponad 5 minut. Był już żywą legendą biegania, poprawiał tylko własne rekordy medalowe. Jego główny rywal na 50 km Szwed Niklas Jonsson też padł obok mistrza i coś szeptał mu do ucha. Dziennikarze dowiedzieli się, że było to pytanie: – Nie mogłeś pobiec o 9 sekund wolniej?

Niemal każdy bieg olimpijski na 50 km stawał się opowieścią z morałem, historią poświęcenia i hartu ducha. Czasem dramatycznym podsumowaniem lat wyrzeczeń. W 1994 roku w Lillehammer premier norweski przybył na metę biegu, by zobaczyć wydarzenie, które zapowiadał jako „perfekcyjne zakończenie wspaniałych igrzysk”. Nie zobaczył jednak sukcesu Daehlie, ale zwycięstwo Władymira Smirnowa, Rosjanina z Kazachstanu, później mieszkańca Szwecji. Smirnow był świetnym biegaczem, walczył ramię w ramię ze słynnym Norwegiem nie raz. Pamiętano, że rok przed tamtymi igrzyskami przegrał w mistrzostwach świata bieg o czubek buta, który Daehlie zdążył wysunąć na linii mety.

Twardy Kazach w Lillehammer znów dwa razy był drugi za norweskim mistrzem na krótszych dystansach, mało kto wierzył, że w najdłuższym biegu coś się zmieni, tym bardziej, że była to zwykle jego najsłabsza konkurencja. Jednak świat zobaczył, jak Smirnow do 40 km biegnie bez wiary, a potem nagle przyspiesza i zdobywa złoto olimpijskie. Pierwsze i jedyne w karierze.

Olimpijskie bieganie na 50 km zaczęło się wraz z początkiem zimowych igrzysk, już w 1924 roku w Chamonix. Nikogo nie zdziwiło, że tę historię zaczęli pisać Norwegowie, zajęli cztery pierwsze miejsca, mistrz Thorleif Haug potrzebował na dotarcie do mety trzech godzin i trzech kwadransów. Był władcą absolutnym, wygrał także bieg na 18 km, kombinację norweską, tylko w skokach zajął trzecie miejsce.

Po Haugu byli Ole Ellefsaeter, technik leśny i piosenkarz, który wygrał w 29. urodziny w Grenoble i Pal Tyldum (Sapporo), którego sukces pamiętany jest przede wszystkim jako najpiękniejszy pościg w kronikach narciarskiego maratonu. Po kilkunastu kilometrach Norweg był 18., w połowie dystansu 10., na 10 km przed metą trzeci. Do tego zwycięstwa trzeba było jeszcze dramatu liderów: Wernera Geesera ze Szwajcarii i Rosjanina Fiodora Smaszewa. Obaj osłabli i wygrał Tyldum.

Swoje legendy mają także inni, zwłaszcza Finowie i Szwedzi. Per Erik Hedlund w St. Moritz (1928) zwyciężył w biegu, który przeszedł do kronik z dwóch powodów. Pierwszy – temperatura podczas startu wynosiła 0 st. Celsjusza, by w ciągu kilku godzin wzrosnąć o 25 stopni (!). W tych warunkach bieg stał się dla wszystkich koszmarem, tylko Hedlund pokonał trasę poniżej 5 godzin i ustanowił do dziś niepobity rekord przewagi nad srebrnym medalistą: 13 minut i 27 sekund. Biegł wówczas w białym stroju i czerwonej czapeczce. W takich barwach biegacze szwedzcy startowalina igrzyskach przez kolejne 48 lat, ten piękny symbol wyparły współczesne wymogi komercji.

Sixten Jernberg wygrywał biegi na 50 km w Cortinie (1956) i Innsbrucku (1964), do medali dorzucił „regułę Jernberga” – wygrywa ten, kto startuje przedostatni. Potwierdziła się jeszcze w paru przypadkach, m. in. Tylduma i Gunde Svana – kolejnej legendy ze Szwecji.

Svan był jednym z tych, którzy przechodzili do historii także z powodu prób doskonalenia techniki biegów narciarskich. Pojawiał się na trasach z jednym długim kijem, był jednym z pierwszych, którzy świetnie dostosowali do biegu krok łyżwowy. Na 50 km odebrał główną nagrodę w Calgary (1988), gdy po raz pierwszy najdłuższy bieg rozegrano stylem dowolnym.

Każdy olimpijski maraton to elekcja „vivente rege” – wybór króla za życia jego poprzednika. Wielkie pojedynki starych mistrzów z młodymi, pasjonujące gonitwy, historie wzlotów i upadków, nagłych zrywów i zejść z trasy. Warto pamiętać, jak wygrywali Norweg Ivar Formo, Rosjanin Nikołaj Zimiatow, Szwed Thomas Wassberg czy Włoch Giorgio Di Centa, mistrz z Turynu. Był jeden biegacz, któremu zabrano tron i berło, gdy okazało się że brał doping – to niesławna historia Niemca Johana Muehlegga, reprezentującego w Salt Lake City Hiszpanię.

Jest też jeden mistrz nart, który nie wygrał biegu na 50 km w igrzyskach, choć tytuł króla nart należał się mu na pewno. To wielki Fin Juha Mieto, brodaty olbrzym, stolarz z Kurikka. Był jednym z największych pechowców sportu, przegrał w 1980 r. złoto na 15 km o 0,01 s (choć oficjalnie mierzono czas do 0,1 s). Był też jednym z ostatnich sportowych idealistów. Czasem nie wkładał rękawicy, choć krwawiły mu dłonie, potrafił bez zgubionego kijka przebiec cały dystans. Czasami, jak w podczas biegu na 50 km w Innsbrucku (1976), gdy widział słaniającego się rywala na podbiegu brał go wpół i nie patrząc na własny rezultat wpychał na szczyt wzniesienia. Dziś czegoś takiego już się nie zobaczy.

Większość mistrzów najdłuższego biegu zasłużyła na to określenie. Z reguły byli niezwykłymi ludźmi, takimi, którzy chcą i potrafią po sobie zostawiać ślad. Kiedy mówi się o najwytrwalszych z najwytrwalszych, to pierwszym nazwiskiem z reguły jest Bjoern Daehlie, który wygrał dwa razy: najpierw w Albertville i sześć lat później w Nagano.

Gdy we Francji Daehlie biegł na 50 km stylem dowolnym, prowadził od startu do mety. Przyjechał po olimpiadzie do rodziców w Nannestad, zobaczył przed domem pięć kół olimpijskich ułożonych z 1568 czerwonych róż, a obok księgę honorową z nazwiskami 1568 miłośników jego talentu. W Japonii słynny Norweg zdobył złoto znacznie większym wysiłkiem, za metą padł niemal nieprzytomny i cucono go ponad 5 minut. Był już żywą legendą biegania, poprawiał tylko własne rekordy medalowe. Jego główny rywal na 50 km Szwed Niklas Jonsson też padł obok mistrza i coś szeptał mu do ucha. Dziennikarze dowiedzieli się, że było to pytanie: – Nie mogłeś pobiec o 9 sekund wolniej?

Pozostało 80% artykułu
Sport
Wsparcie MKOl dla polskiego kandydata na szefa WADA
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Sport
Alpy 2030. Zimowe igrzyska we Francji zagrożone?
Sport
Andrzej Duda i Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czy to w ogóle możliwe?
Sport
Putin chciał zorganizować własne igrzyska. Rosja odwołuje swoje plany
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Sport
Narendra Modi marzy o igrzyskach. Pójdzie na starcie z Arabią Saudyjską i Katarem?