[b][link=http://blog.rp.pl/szczeplek/2010/07/07/balast-wielkosci/]Skomentuj na blogu[/link][/b]
To Michael Ballack wspierający swoich kolegów z trybun stadionów. Wolałby grać. Grać jednak nie może, bo w meczu pucharowym Chelsea z Portsmouth Ghańczyk Kevin Prince Boateng w chamskim stylu omal nie połamał mu nóg.
Nie wiem, czy zdrowy 34-letni Ballack zdobyłby miejsce w reprezentacji, ale zapewne trener Joachim Loew miałby problem. Ballack jest ikoną niemieckiej kadry, był jej kapitanem, jednak jego potrzeba podkreślania swojej pozycji na każdym kroku stawała się przeszkodą. Ballack nie biega, nie podaje i nie myśli już tak szybko jak Mesut Oezil czy Sami Khedira. Jego nieobecność sprawiła, że Lukas Podolski nie musi się stresować (bo dał mu po twarzy), a i Bastian Schweinsteiger bez wyniosłego Ballacka obok stał się dużo lepszym piłkarzem.
Historia futbolu pełna jest zdarzeń, które miały być nieszczęściem a okazywały się dla drużyn i trenerów szczęśliwym zrządzeniem losu. Tak było w roku 1974 z polską reprezentacją. Po kontuzji Włodzimierza Lubańskiego jego miejsce zajął Andrzej Szarmach i stał się dla mundialu w Niemczech tym, kim jest dziś dla Hiszpanii David Villa.
Lubański był w tamtym okresie jedynym polskim piłkarzem, którego kojarzył świat. Deyna jeszcze nie miał takiej pozycji. Ale gra reprezentacji z Lubańskim na środku ataku była dość schematyczna i przewidywalna. Wiadomo było, że wcześniej czy później piłka trafi do niego. Wszyscy obrońcy to wiedzieli i jeśli Lubański swoim niewątpliwym mistrzostwem nie wywiódł ich w pole, to zdobycie gola było trudne. Szarmach wniósł do reprezentacji Górskiego nowy powiew, idealnie współpracował ze skrzydłowymi – Grzegorzem Latą i Robertem Gadochą, dzięki czemu polski atak stał się sensacją mundialu i wszyscy się na nim wzorowali.