Szwajcar ośmieszył bohatera ostatniego finału Pucharu Davisa, Serba Viktora Troickiego, pobawił się z Francuzem Jo-Wilfriedem Tsongą, w ostatnim pojedynku bez wysiłku zrewanżował się za ubiegły rok Nikołajowi Dawydience. Rosjanin występował w roli obrońcy tytułu, w półfinale znów poradził sobie z Rafaelem Nadalem. Przez cały turniej widać było, że wraca do wielkiej formy z przełomu 2009/2010 r., jednak na tle Rogera i on od pierwszej piłki przypominał zagubionego prowincjusza. Szwajcar pokazał, że zmiana w jego podejściu do gry ma trwały charakter. Od pięciu turniejów przegrał tylko raz, na bardzo szybkim korcie w hali Bercy. Tytuły w Sztokholmie, Bazylei, Londynie i teraz w Dausze zdobywał w stylu przypominającym jego najlepsze chwile z lat 2005 – 2007. Przeciwnicy znów zaczęli się Rogera bać, w meczach z nim zapominają, co potrafią.
Znakomitym pomysłem okazało się nawiązanie współpracy z ostatnim mentorem Pete'a Samprasa, amerykańskim trenerem Paulem Annacone. To jest pierwszy od bardzo dawna szkoleniowiec, którego rad taktycznych Federer posłuchał. Efekt jest taki, że u progu nowego sezonu Szwajcar znów wymieniany jest jako kandydat nr 1 do tytułów wielkoszlemowych. Naturalnie pozostaje zagadką, jak się zachowa, kiedy w finale w Melbourne, Paryżu, Londynie czy Nowym Jorku zobaczy po drugiej stronie siatki przeciwnika najmniej wygodnego, kogoś, kto do tej pory jego wirtuozerię techniczną potrafił zneutralizować nieludzką wytrzymałością i ambicją. Na pierwszą prawdziwą weryfikację w meczu z Nadalem trzeba poczekać jeszcze trzy tygodnie. Hiszpan będzie się starał w Melbourne o tzw. niekalendarzowy Wielki Szlem, czyli czwarty tytuł z rzędu, ale niewywalczony w jednym roku.
Na forum internetowym przeczytałem po finale w Dausze wzruszający wpis: "Roger! Jakbyś w niebie grał w tenisa, tobym umarł, żeby Cię oglądać!!!".
$>
Wygląda na to, że fanom Federera wróciła nadzieja. Wraz z nimi zacieram ręce na wielkie australijskie emocje.