Z grubsza biorąc w piłce chodzi właśnie o to, żeby strzelać bramki. Jeśli w czasie 270 minut, czyli ponad czterech godzin pobytu na boisku, w trzech meczach Polacy strzelają tylko dwie bramki, to trudno się dziwić, że odpadają.
Jeśli podstawową formą ataku jest dalekie podanie do Roberta Lewandowskiego, który nie jest w stanie wygrać z kilkoma pilnującymi go obrońcami naraz, to trudno marzyć o sukcesie. Lewandowski w Borussii ma wsparcie kolegów, a w reprezentacji rzadziej. On nawet jeśli zdoła przyjąć piłkę, nie może jej podać do siebie samego. A nikogo w pobliżu zwykle nie ma.
Kiedy w pierwszej połowie atakował cały zespół, byliśmy bliscy pokonania Petra Cecha. Kiedy w drugiej połowie Czesi przejęli inicjatywę, nie znalazł się w naszej drużynie nikt, kto mógłby ją zmobilizować. Nie zrobił tego nawet Jakub Błaszczykowski, mimo że on do roli dyrygenta nadaje się najbardziej. Nie mogli zrobić - Eugen Polański ani Dariusz Dudka bo oni sprawdzają się świetnie w rozbijaniu akcji a nie ich konstruowaniu. Z trójki środkowych pomocników najbardziej do prowadzenia gry nadawał się Rafał Murawski, ale to właśnie po jego stracie piłki padła bramka.
Polacy mieli dwa razy więcej niecelnych podań niż Czesi. Są też jedną z najczęściej faulujących drużyn w tym turnieju. Co z tego, że ambitnie walczą, skoro niewiele z ich potu pożytku. Potwierdziły się wszystkie obawy, jakie mieliśmy przed turniejem.
Analizując chłodno (czy chłodno w ogóle można?) wszystkie trzy mecze, będziemy przypominać emocje, towarzyszące każdemu występowi, bramki Lewandowskiego i Błaszczykowskiego oraz obroniony przez Przemysława Tytonia rzut karny. Z boiska tylko tyle.