Zwalniałem wtedy, kiedy widziałem, że nic z tego nie będzie. Przecież rozmawiałem z trenerami, zawodnikami, chodziłem na mecze, jeździłem nawet na zgrupowania i widziałem co się dzieje. Trener to nie jest facet, który dostaje jedenastu świetnych piłkarzy i mówi im: potraficie grać, to grajcie. Trener musi umieć dać sobie radę z problemem. Dobrać zespół, umieć go poprowadzić kiedy idzie i kiedy przegrywamy, zapobiec konfliktom, które są nieuniknione w każdej drużynie. A u nas był taki moment, że każdy grał sobie a grupa bałkańska chciała decydować. Gdyby Zieliński ich rozpędził, to miałby spokój. Ale on był za grzeczny. Tak jak Waldek Fornalik, który u mnie pracował w pierwszej lidze. Szło mu znakomicie, ale w końcówce sezonu drużyna przegrała wysoko dwa mecze. Zupełnie jakby się niektórym nie chciało grać. Jakby im nie zależało.
Zwolnił pan przyszłego trenera reprezentacji Polski.
A co miałem zrobić. Ja go bardzo lubię i szanuję, ale w polskiej piłce grzeczny trener nie ma szans. Musi być cholerykiem, postawić zawodnika do pionu, ale jak trzeba, pójść z nim na piwo. Dlatego po Fornaliku zatrudniłem jego charakterologiczne przeciwieństwo - Dariusza Wdowczyka. I kiedy wydawało się, że wreszcie mam trenera, to właśnie Wdowczykowi postawili zarzuty. Wtedy pierwszy raz pomyślałem, że chyba mam dość piłki i nie będę dalej pchał pieniędzy w wątpliwy interes, bo nie chcę się źle kojarzyć.
I wtedy spadł panu z nieba Groclin?
Przekonywano mnie żebym kupił licencję, bo ekstraklasa to coś innego niż pierwsza liga. Większy porządek, w dodatku klub szybko się spłaci. Nim się zorientowałem, że to nieprawda, już siedziałem w tym po uszy. Żyłem od meczu do meczu, mianowałem się prezesem Polonii, co odbiło się na notowaniach J.W. Construction. Analitycy giełdowi przekonywali nawet, że od kiedy piłka urwała mi głowę, akcje mojej firmy poszły w dół.