Paweł Wilkowicz z Londynu
Póki nie było Bolta, te cztery cyfry wyznaczały granicę ludzkich możliwości: 19 sekund, 32 setne, kosmiczny rekord świata Michaela Johnsona z igrzysk 1996 roku. Dziś można z takim czasem zostać drugi raz z rzędu mistrzem olimpijskim, co się nikomu wcześniej na 200 m nie udało, zrobić za metą kilka pompek, żeby pokazać, że było łatwo, i jeszcze usłyszeć: co tak wolno, dlaczego nie było rekordu?
Usain rekordu nie zapowiadał, a pobić go na 200 metrów jest dużo trudniej niż na 100, bo średnia prędkość jest wyższa i trzeba ją utrzymać dłużej. Ale wiadomo – gdy on wychodzi na bieżnię i wyświetlają czas jego rekordu, 19,19, zawsze jest gęsto od oczekiwań. Nawet jeśli jeszcze ledwie pięć dni wcześniej było gęsto od obaw, czy aby nie zbliża się koniec jego rządów.
Kilka pompek
Koniec się nie zbliża, Bolt właśnie, zgodnie z obietnicą złożoną przed Londynem, oderwał się od zwykłych lekkoatletów i pobiegł tam, gdzie jeszcze długo będzie sam: nikt wcześniej nie potrafił obronić w normalnych okolicznościach (czyli bez dopingowej dyskwalifikacji rywala) ani tytułu na 100 m, ani na 200 m, a co dopiero obronić je w odstępie pięciu dni. Ale tych kilka pompek i niedbałe: „Chciałem, to mam" do kamery to już była blaga. Zwycięstwo tym razem nie przyszło Boltowi tak lekko. I nawet się trochę tego wieczoru wzruszył, choć wcześniej jak zwykle dokazywał: w sali rozgrzewek udawał, że powala ciosem Amerykanina Wallace'a Spearmona, a dziewczynę, która odebrała jego rzeczy przed startem, pytał, czy nie chciałaby pobiec za niego.
Wystrzelił z bloków rewelacyjnie, miał dużą przewagę, potem Yohan Blake zaczął się zbliżać. Naciskał, doganiał, w końcu opadł z sił. Dzieliło ich na mecie 12 setnych. Dokładnie tyle samo, ile na mecie 100 m. Całe podium należało do Jamajki, choć to za mało powiedziane: ono należało w całości do Racers Club Track z Kingston. Tam ćwiczą oni trzej: Bolt, Blake i Warren Weir, pochodzący jak Usain z Trelawny.