Korespondencja z Londynu
„Nie wiem" - te słowa w Londynie słyszeliśmy najczęściej. Polacy przyzwyczaili nas do porażek, których przyczyn nie potrafili znaleźć. Po dziesięciu medalach w Atenach i dziesięciu w Pekinie te igrzyska miały być dla nas odskocznią, mieliśmy pójść w górę, tymczasem okazało się, że świat zaczął nam jeszcze szybciej uciekać.
- Dziesiątka stała się naszą magiczną liczbą, nie potrafimy przełamać tej bariery. Jedni nazywają to stabilizacją, inni porażką. Jeśli chcemy pozostać w czołówce, musimy zmienić cały system przygotowań. Tego nie da się ogarnąć metodami prowizorycznymi, niezbędne są zmiany na wszystkich szczeblach - mówi prezes Polskiego Komitetu Olimpijskiego Andrzej Kraśnicki.
Pieniędzy nie brakowało
Reprezentacja Polski na igrzyska liczyła 216 sportowców, 31 z nich weszło do finałowych rozgrywek, cztery razy zajmowali miejsca tuż za podium.
Najbardziej bolały spektakularne klęski. Marcin Dołęga wiele razy osiągał wynik, który w Londynie dałby mu złoty medal, tymczasem spalił wszystkie trzy podejścia. O medalach przed igrzyskami wspominaliśmy także, analizując możliwości kajakarza Piotra Siemionowskiego, Agnieszki Radwańskiej, reprezentacji siatkarzy, Pawła Fajdka w rzucie młotem czy Konrada Czerniaka w pływaniu. Zamiast podium były występy, które nawet nie dawały miejsca w finałach albo wystarczały na zajęcie w nich ostatniego miejsca.