Graliśmy na Stadionie Narodowym z drużyną złożoną, poza dwoma wyjątkami, z amatorów, którzy zarabiają pieniądze w zupełnie niesportowych zawodach. Sam kiedyś grałem na bramce w takiej drużynie w Londynie. Była to reprezentacja mego narożnego pubu Hornsey Tavern. Byliśmy zgraną paczką, która futbolową pasję dzieliła z miłością do zawiesistej, aksamitnej irlandzkiej ambrozji – guinnessa. Nieźle nam też szła gra w strzałki, czyli darts i oczywiście w bilarda.
Szczerze chłopakom z San Marino zazdroszczę, bo zawsze marzyłem, żeby kopnąć sobie piłkę na polskim Stadionie Narodowym, nie mówiąc o Wembley. Zazdroszczę, tym bardziej że najlepszy na boisku był bramkarz gości, o mało nie obronił karnego strzelanego przez jednego z najlepszych napastników Europy Roberta Lewandowskiego. Bez fałszywej skromności powiem, że nie grałem gorzej od Aldo Simonciniego. I teraz pluję sobie w brodę, że wyemigrowałem do Włoch, a nie do San Marino.
Mówię o tym tyle, bo o wczorajszym meczu trudno coś mądrego powiedzieć. Pięć bramek, w tym dwie z karnych, były efektem pospolitego ruszenia, a nie chytrych manewrów taktycznych i zaskakujących ruchów wojsk. Twierdzę, że San Marino wzięliśmy bardziej głodem niż brawurowym atakiem. Był to futbol średniowieczny. Kwiat polskiego zaciężnego rycerstwa w starciu z chudopachołkami wypadł blado.
Twierdzę San Marino wzięliśmy bardziej głodem niż brawurowym atakiem
Mam podejrzenia, że kibice, którzy w sile 42 tysięcy pojawili się na trybunach, nie przyszli z nadzieją na oglądanie meczu futbolowego, a na przedstawienie kabaretowe. I się nie zawiedli. Kilka gagów było przedniej klasy: gra Arkadiusza Milika w całym meczu i wejście na estradę Marcina Wasilewskiego, po którym San Marino o mało nie strzeliło nam bramki.