Pierwszy raz od lat dwudziestych, od czasów Borotry, Cocheta, Brugnona i Lacoste’a, dla których w kilkanaście miesięcy zbudowano stadion w Paryżu i nadano mu imię Rolanda Garrosa. Wszystko po to, by Francja mogła godnie przyjąć Amerykanów. Francuscy dziennikarze, którzy już wszystko widzieli, w Lyonie w 1991 roku nie mogli zadawać pytań, bo wzruszenie odbierało im głos.
To było moje pierwsze dziennikarskie zetknięcie z krajem, w którym tenis, Puchar Davisa, Roland Garros, to część narodowego dziedzictwa. Nigdy tak nie zazdrościłem kolegom z francuskiej sportowej Biblii jak wówczas, gdy kilka lat później, podczas finału Francja – Australia w Nicei szedłem w południe przez miasto i na każdym kiosku była kartka: „L’Equipe już nie ma”. A wydrukowali rekordowy nakład.
Australijczyka podobno nie wolno pytać, czy umie pływać i grać w tenisa, bo to jakby zapytać, czy umie jeść nożem i widelcem. Francuzi także mają tenis w genach, może mniej dosłownie, a bardziej metafizycznie: wiedzą, że ta gra przyczyniła się do wielkości ich kraju. I dalej się przyczynia. Na stadionie Rolanda Garrosa widać to najlepiej. Bogu dzięki nie przenoszą go za miasto, jak planowali tenisowi biznesmeni. Tam oczywiście mielibyśmy wygodniej, ale nie byłoby czuć wiatru historii, bez którego żadna sportowa impreza ani żadna arena nie mają duszy. 100 lat temu Roland Garros przeleciał nad Morzem Śródziemnym. 45 lat temu na tych kortach rozgrywano pierwszy zawodowy turniej Wielkiego Szlema w oparach gazów łzawiących przywiewanych znad Dzielnicy Łacińskiej. Widzowie mieli uszy przyklejone do tranzystorów, był maj 1968, generał de Gaulle właśnie rozwiązywał Zgromadzenie Narodowe, na stacjach benzynowych nie było benzyny. 30 lat temu wygrał tu Yannick Noah, dziś jeden z najbardziej lubianych Francuzów.
Takich rocznic nie wypada obchodzić na przedmieściu obok Disneylandu, gdy stara ciotka czeka z kolacją tam, gdzie ta historia się zaczęła.