W niedzielę zawody odbędą się po raz 44., po raz 33. w Montrealu. Dorobek kanadyjskich kierowców w królowej sportów motorowych nie jest zbyt imponujący: ot, parunastu zawodników, z których zaszczytu zdobycia punktów dostąpiło ledwie dwóch. Mowa oczywiście o rodzinie Villeneuve – ojciec, Gilles, jest patronem toru w Montrealu, a jego syn Jacques jako jedyny reprezentant Kraju Klonowego Liścia zdobył mistrzowski tytuł w Formule 1.
W sercach wyścigowych kibiców – przede wszystkim fanatycznych „tifosi" zespołu Ferrari – jest jednak miejsce tylko dla Gillesa. Jeździł w Formule 1 na przełomie lat 70. i 80., po jednym starcie w McLarenie na stałe związał się ze Scuderią. Enzo Ferrari, który swoich kierowców zawsze traktował jako wkładki do pięknych maszyn projektowanych przez jego ludzi, pokochał Villeneuve'a jak syna. To, co Kanadyjczyk wyprawiał z samochodami, przekraczało ludzkie pojęcie.
Spośród śmietanki Formuły 1 wyróżniał się niesamowitą kontrolą nad autem, umiejętnością panowania nad poślizgami i bezwzględną walecznością – ale zawsze postępował fair.
W 1979 roku, w drugim pełnym sezonie startów, grał w ekipie Ferrari drugie skrzypce, jeżdżąc u boku o wiele bardziej doświadczonego Jody'ego Schecktera. Jako „numer dwa" nie walczył z liderem ekipy, choć był od niego szybszy i bez trudu mógł go pozbawić kilku zwycięstw. Przestrzegał zespołowych ustaleń i był przekonany, że jego czas jeszcze nadejdzie. – Był najszybszym kierowcą w historii wyścigów – wspominał potem Scheckter, który zdobył w tym sezonie mistrzowski tytuł. – Jednak dla mnie ważniejsze było to, że był najbardziej szczerą osobą, jaką dane mi było poznać.
W kolejnych latach Villeneuve nie miał do dyspozycji wystarczająco konkurencyjnego samochodu, ale i tak wygrywał wyścigi, a przynajmniej udowadniał, że w jego słowniku nie było pojęcia „poddać się". Tak jak przed własną publicznością w 1981 roku, kiedy z oberwanym przednim skrzydłem, zasłaniającym mu częściowo widok z kokpitu, utrzymał jakoś swoje Ferrari na mokrym torze i zajął trzecie miejsce. Rok później tor na wyspie Notre Dame nosił już jego nazwisko, a kierowcy niestety nie było wśród żywych. Nie zdążył zdobyć mistrzowskiego tytułu, na który zasłużył w 1979 roku.