Starzy rockersi nie odchodzą, ich nawyki też nie – pisał jeden z komentatorów, gdy dopingowy wstyd dosięgnął w niedawnym Giro d'Italia złapanego na EPO Danilo di Lucę. Weterana z sukcesami i bardzo nieciekawą kartą dopingową: jest w niej i trzymiesięczna dyskwalifikacja za udowodnione kontakty z doktorem objętym zakazem działania w sporcie, i dwa lata zawieszenia za wpadkę, zmniejszone do dziewięciu miesięcy po współpracy z komisją antydopingową. Starzy rockersi po prostu nie umieją inaczej, nieważne czy w czasach dopingowej omerty czy teraz, gdy po aferze Lance'a Armstronga peleton na wyścigi potępia złapanych, których kiedyś osłaniał.
Ale wpadają nie tylko weterani. Podczas Giro lub w trakcie przygotowań do pierwszego wielkiego touru po Armstrongu, złapano trzech kolarzy i tylko Di Luca był po trzydziestce. 29-letni Francuz Sylvain Georges brał rozszerzający naczynia krwionośne heptaminol, a 28-letni Włoch Mauro Santambrogio, zwycięzca jednego z etapów, dopingował się EPO tak jak Di Luca, jego kolega z grupy Fantini.
Jeśli do tej trójki dodać wszystkich kolarzy złapanych na dopingu od początku roku: od całej grupy złapanych na GW1516, przez Nikitę Nowikowa, który brał działającą anabolicznie ostarynę, po Aleksandra Serebriakowa, kolejnego skuszonego przez EPO, widać wyraźnie, że nadzieje na przemianę, która się miała dokonać w kolarzach, przestają mieć jakiekolwiek podstawy. Armstrong Armstrongiem, USADA USADĄ, a ścigać się i zarabiać trzeba.
Gdy się raz wpuściło do sportu EPO, czyli pomagającą w dotlenianiu mięśni erytropoetynę, trudno ją wyrzucić. To jest hormon, który – jak mówi włoski guru antydopingu Sandro Donati, były trener – zniszczył etykę sportu tak, jak żaden inny doping przed nim. Erytropoetyna potrafi zdziałać w sportach wytrzymałościowych, ale nie tylko, takie cuda, że w czasach jej słabej wykrywalności zawodnicy, którzy chcieli być uczciwi, sami siebie skazywali na biedowanie na marginesie wielkiego sportu.
Nagle, jak wspomina Donati, fachowców z planami treningowymi zastąpili szarlatani z dobrym dostępem do aptek. A gdy powstawały coraz doskonalsze testy na EPO, oszuści zaczęli znów doceniać zapomniane podczas erytropoetynowego szału transfuzje podrasowanej krwi, ale EPO nie porzucili. Tylko zaczęli je chętniej stosować w tzw. mikrodawkach. Chodziło o tak małe porcje, żeby je można było wstrzyknąć późno w nocy, gdy kontrolerzy już nie mogą zrobić nalotu, i zdążyć wypłukać ślady (pijąc duże ilości wody) przez kilka godzin, do rana, zanim kontroler znów ma prawo zapukać do drzwi. Bardzo długo taki sposób podtrzymywania formy był praktycznie niewykrywalny.