W finale na linii startowej stanęli Tomasz Gollob, Emil Sajfutdinow, Nicki Pedersen i Tai Woffinden. To Polak był faworytem wyścigu. Ale gdy taśma poszła w górę, mistrz świata z 2010 został w tyle. Zwyciężył Sajfutdinow, który do końca walczył z Pedersenem. Obsady finału i emocji nie powstydziłyby się zawody cyklu Grand Prix. Organizatorom właśnie o to chodziło.
Mistrzostwa Europy po raz pierwszy odbyły się w roku 2001. Z założenia nie występowali w nich zawodnicy ze światowej czołówki, którzy startowali w GP. Wyścigi były nieciekawe, nieopłacalne dla żużlowców i nie miały prestiżu. W tym roku wszystko się zmieniło.
ME składają się z czterech wyścigów. Pierwszy z nich odbył się w sobotę w Gdańsku. Żużlowcy pojadą jeszcze w Togliatti (Rosja), Goricanie (Chorwacja) i Rzeszowie. Cykl jest krótki, ale nareszcie pojawiły się w nim wielkie nazwiska.
Kibiców na trybuny mają przyciągać Gollob, Woffinden, Sajfutdinow, Pedersen czy Martin Vaculik. Jak bardzo zmieniła się ranga zawodów, niech świadczy fakt, że ich triumfator z 2009, Renat Gafurow, w Gdańsku był jedynie rezerwowym. Dzięki „nowym" mistrzostwom Europy poprawi się również zasobność portfela ich uczestników. Pula nagród wynosi 240 tys. złotych, a za każdy zdobyty punkt zawodnicy dostają 400 euro.
Skąd ta nagła poprawa? Wszystko za sprawą Romana Karkosika – miliardera, który na co dzień finansuje Unibax Toruń. To on wyłożył pieniądze na organizację zawodów i nagrody dla zawodników. Jego celem jest, aby mistrzostwa Europy stały się konkurencją dla GP. Doprowadza to do wściekłości organizatora mistrzostw świata – brytyjską firmę BSI. Jeżeli dwóch Australijczyków, Chris Holder i Darcy Ward, otrzyma polskie obywatelstwa, zyskają prawo startu w imprezie, którą finansuje Karkosik. Bardzo możliwe, że wtedy w Grand Prix i mistrzostwach Europy będzie jeździł ten sam skład zawodników.