Jest z tym raportem trochę tak, jak z opasłymi tomami USADA w sprawie Lance’a Armstronga: kto się sprawami dopingu interesował, ten wielu nowych sensacji nie znajdzie, zwłaszcza że naukowcy, którzy go przygotowali, to co najsmaczniejsze podali już blisko dwa lata temu, na półmetku badań.
To wtedy stało się jasne, że zachodnioniemiecki sport był gotowy za wszelką cenę ścigać się z NRD w liczbie zdobywanych medali, zwłaszcza podczas igrzysk w Monachium w 1972 r., bo to od nich można mówić o systemie dopingowym, finansowanym z budżetu, rozwijanym przy milczącej zgodzie polityków.
Dopingowicze mogli również liczyć na wsparcie biznesu, choćby tego anegdotycznego producenta gumowych korków, który zaproponował swoje produkty, gdy okazało się, że „powietrzna lewatywa”, czyli pompowanie pływaków, by lepiej unosili się na wodzie, ma jeden feler: powietrze z nich uchodzi, zanim staną na starcie.
Teraz te wszystkie opowieści dostajemy jak w raporcie USADA zebrane w jednym miejscu. I nawet jeśli nie wszystkie są nowe, to razem robią wrażenie. Choćby informacje o tym, jak piłkarskich mistrzów świata z 1954 roku szprycowano opartym na amfetaminie Pervitinem, wcześniej pigułce pilotów Luftwaffe, zwanej pancerną czekoladą, i jak podawano im zastrzyki, jedną igłą dla wszystkich.
Wicemistrzowie świata z 1966 jechali już na efedrynie. Gdy ją FIFA wykryła, niemiecki związek piłkarski (DFB) wybronił ich, tłumacząc, że to był lek na przeziębienie. A gdy ujawnili to historycy i socjologowie tworzący raport (pod tytułem „Doping w Niemczech od 1950 roku do dzisiaj”) DFB zamknął przed nimi archiwa. I nie był jedynym związkiem, który tak zrobił.