Przez ponad rok reprezentacja Polski nie zagrała dobrze dłużej niż kilkanaście minut. Czekaliśmy na mecz w Charkowie, słuchając znanych obietnic, z których spełniła się tylko jedna: walka od pierwszej do ostatniej minuty. Tyle że walczą wszyscy, a zwyciężają ci, którzy lepiej grają w piłkę.

Polacy grali, jak umieli, inni byli lepsi. Nie posądzam nikogo, że oszczędzał się w jakimkolwiek meczu, żeby mieć siły na rozgrywki ligowe. Dlaczego wobec tego tak wielu polskich piłkarzy grało słabiej w reprezentacji niż w klubie?

Należałoby spytać trenera. Waldemar Fornalik został selekcjonerem, ponieważ był jednym z najlepszych trenerów ligowych. Ale przeskok z Ruchu do reprezentacji był dla niego zbyt trudny. W Chorzowie zajmował się przez sześć dni tymi samymi zawodnikami, interesowała się tym garstka kibiców i kilku śląskich dziennikarzy. Płacono mu jakieś grosze, i to z opóźnieniem, a na ulicy nikt nie zwracał na niego uwagi. Presji dużej nie miał, bo od trenera w biednym klubie trudno oczekiwać cudów. Zrobił więcej, niż oczekiwano. Był skromnym człowiekiem.

Jako selekcjoner stał się jedną z najpopularniejszych osób w kraju, był rozchwytywany przez media, miał bajeczną pensję. Chyba mu to wszystko ciążyło (oprócz pensji), zagubił się, z trudem znosił krytykę. Pracował, jak mógł najlepiej, ale przegrał. Szukał zawodników po omacku, w każdym meczu wystawiał innych, więc nie mieli szans, żeby się dobrze poznać. Nie potrafił wykorzystać Roberta Lewandowskiego, dokonywał niewłaściwych wyborów przed meczem i w czasie jego trwania.

Wszyscy go lubimy, bo to kulturalny człowiek. Ale tyle, co on, zrobiłoby każdy z kilkunastu innych trenerów. A chcieliśmy czegoś więcej. Pamiętajmy jednak o najważniejszym, nawet najostrzej oceniając Fornalika: problemem polskiego futbolu nie są trenerzy, tylko piłkarze.