Dla Hutnika Falenica to był trudny czas. Stoper, lewy obrońca i prawy pomocnik jako członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej pełnili wartę przy Grobie Pana Jezusa. A po rezurekcji podtrzymywali księdza proboszcza Sylwestra Szulczyka niosącego monstrancję podczas procesji wokół kościoła. Bramkarz, środkowy napastnik i lewoskrzydłowi byli ministrantami i służyli do mszy. To już pół drużyny.
Reszta spotykała się na rezurekcji w kruchcie prawej nawy albo, jeśli sprzyjała pogoda, na dole schodów prowadzących do kościoła, po których stąpał kiedyś Stefan kardynał Wyszyński. Strzelaliśmy z kluczy lub karbidu, bo tak się wtedy czciło Zmartwychwstanie Pańskie. Z nudów wsadzaliśmy sobie do nosa bazie, czyli koćki, a wygrywał ten, kto nie mógł wyjąć.
Wielkanoc w falenickim świdermajerze to zapach pastowanych podłóg i krochmalonych obrusów oraz białe krawężniki malowane wapnem przez sąsiada z ulicy Kamieńskiego pana Gromułę. Mama siała w doniczkach prawdziwą trawę, a nie jakąś rzeżuchę. Stawialiśmy w niej cukrowego baranka, którego zjadało się po kilku dniach kawałkami.
Zawsze w domu była wielka wędzona szynka. Na wywarze, w którym się gotowała, mama robiła barszcz, podawany z jajkiem i kiełbasą na wielkanocne śniadanie. Wszędzie był biały, a u nas czerwony, z łyżką śmietany. Może jak na wsi mamy pod Garwolinem, a może jak w domu taty w Otwocku Wielkim. Do tego barszczu obowiązkowo piło się grzankę na spirytusie, którą tata z namaszczeniem przygotowywał. Dom lśnił, pachniało wiosną, na parapety przylatywały szpaki i sójki.
W taki świat, pełen tradycji, religii i rodzinnego spokoju, weszła Cecka. Naprawdę nazywała się Cwietanka i była 18-letnią śliczną Bułgarką. Poznaliśmy się latem w Słonecznym Brzegu. Ja pracowałem jako kelner, ona była córką pułkownika bułgarskiej armii. Z nieznanych mi powodów po kilkumiesięcznej korespondencji, w której uważałem na słowa, Cecka postanowiła odwiedzić mnie w Warszawie.