Szczepłek: Święta z Cecką

W Wielkanoc nie grało się w piłkę; no, czasami w Wielką Sobotę lub lany poniedziałek.

Publikacja: 18.04.2014 19:29

Stefan Szczepłek

Stefan Szczepłek

Foto: Fotorzepa

Dla Hutnika Falenica to był trudny czas. Stoper, lewy obrońca i prawy pomocnik jako członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej pełnili wartę przy Grobie Pana Jezusa. A po rezurekcji podtrzymywali księdza proboszcza Sylwestra Szulczyka niosącego monstrancję podczas procesji wokół kościoła. Bramkarz, środkowy napastnik i lewoskrzydłowi byli ministrantami i służyli do mszy. To już pół drużyny.

Reszta spotykała się na rezurekcji w kruchcie prawej nawy albo, jeśli sprzyjała pogoda, na dole schodów prowadzących do kościoła, po których stąpał kiedyś Stefan kardynał Wyszyński. Strzelaliśmy z kluczy lub karbidu, bo tak się wtedy czciło Zmartwychwstanie Pańskie. Z nudów wsadzaliśmy sobie do nosa bazie, czyli koćki, a wygrywał ten, kto nie mógł wyjąć.

Wielkanoc w falenickim świdermajerze to zapach pastowanych podłóg i krochmalonych obrusów oraz białe krawężniki malowane wapnem przez sąsiada z ulicy Kamieńskiego pana Gromułę. Mama siała w doniczkach prawdziwą trawę, a nie jakąś rzeżuchę. Stawialiśmy w niej cukrowego baranka, którego zjadało się po kilku dniach kawałkami.

Zawsze w domu była wielka wędzona szynka. Na wywarze, w którym się gotowała, mama robiła  barszcz, podawany z jajkiem i kiełbasą na wielkanocne śniadanie. Wszędzie był biały, a u nas czerwony, z łyżką śmietany. Może jak na wsi mamy pod Garwolinem, a może jak w domu taty w Otwocku Wielkim. Do tego barszczu obowiązkowo piło się grzankę na spirytusie, którą tata z namaszczeniem przygotowywał. Dom lśnił, pachniało wiosną, na parapety przylatywały szpaki i sójki.

W taki świat, pełen tradycji, religii i rodzinnego spokoju, weszła Cecka. Naprawdę nazywała się Cwietanka i była 18-letnią śliczną Bułgarką. Poznaliśmy się latem w Słonecznym Brzegu. Ja pracowałem jako kelner, ona była córką pułkownika bułgarskiej armii. Z nieznanych mi powodów po kilkumiesięcznej korespondencji, w której uważałem na słowa, Cecka postanowiła odwiedzić mnie w Warszawie.

Mamie przywiozła serwetkę ręcznie haftowaną przez wieśniaczki spod Kazanłyku, mnie proporczyk wojskowego klubu sportowego CSKA Septemwrijsko Zname Sofia (jako, jej zdaniem, bratniego klubu mojej wówczas Legii), a sobie trochę bułgarskich produktów spożywczych, wśród których przeważał bób.

Wielki Tydzień nie sprzyjał romansom, ale mimo to Cecka szybko się zorientowała, że przyczyną mojego umiarkowanego nią zainteresowania nie są względy religijne. Moje uczucia były już wtedy ulokowane w dziewczynie z Dolnego Mokotowa, co po latach też okazało się bardzo dobrą inwestycją.

Gdzieś koło Wielkiego Piątku Cecka już wiedziała, że jej przyjazd do Polski stracił sens, ale nie mogła wrócić do domu, bo miała wykupiony bilet powrotny na 3 maja. Wielkanoc wypadała wtedy pod koniec kwietnia, a ona jako córka uświadomionego oficera miała jeszcze jeden chytry plan: chciała zobaczyć 1 maja i towarzysza Gierka na trybunie honorowej. Todora Żiwkowa już widziała.

Kiedy całą rodziną, odświętnie ubrani, wracaliśmy z rezurekcji, najpierw zobaczyliśmy wiszące przed domem pranie, w którym nie dostrzegliśmy niczego znajomego. Po wejściu do domu nasze nozdrza przeszyła woń gotującego się bobu. Nie zdarzyło się w historii Falenicy, aby ktoś w pierwszy dzień świąt Wielkiej Nocy wieszał pranie, więc po chwili przybiegła sąsiadka, pani Skrętowa, zaniepokojona, że mamie coś się stało.  Marzenie Cecki się spełniło. Dzięki niej poszedłem pierwszy raz na pochód. Przysłała mi potem kartkę, że wyszła za mąż i urodziła syna, któremu dała na imię Stefczo. Na szczęście została mamą dopiero jakieś półtora roku po wyjeździe z Warszawy.

Od tamtej pory kibicuję wszystkim rywalom CSKA Sofia. Nie sądzę też, aby ulubionym polskim klubem Cecki była Legia.

Wesołych Świąt!

Dla Hutnika Falenica to był trudny czas. Stoper, lewy obrońca i prawy pomocnik jako członkowie Ochotniczej Straży Pożarnej pełnili wartę przy Grobie Pana Jezusa. A po rezurekcji podtrzymywali księdza proboszcza Sylwestra Szulczyka niosącego monstrancję podczas procesji wokół kościoła. Bramkarz, środkowy napastnik i lewoskrzydłowi byli ministrantami i służyli do mszy. To już pół drużyny.

Reszta spotykała się na rezurekcji w kruchcie prawej nawy albo, jeśli sprzyjała pogoda, na dole schodów prowadzących do kościoła, po których stąpał kiedyś Stefan kardynał Wyszyński. Strzelaliśmy z kluczy lub karbidu, bo tak się wtedy czciło Zmartwychwstanie Pańskie. Z nudów wsadzaliśmy sobie do nosa bazie, czyli koćki, a wygrywał ten, kto nie mógł wyjąć.

Pozostało jeszcze 80% artykułu
Sport
Po igrzyskach w Paryżu czekają na azyl. Ilu sportowców zostało uchodźcami?
Sport
Wybiorą herosów po raz drugi!
SPORT I POLITYKA
Czy Rosjanie i Białorusini pojadą na igrzyska? Zyskali silnego sojusznika
Sport
Robin van Persie: Artysta z trudnym charakterem
Materiał Promocyjny
Współpraca na Bałtyku kluczem do bezpieczeństwa energetycznego
Sport
Wielkie Serce Kamy. Wyjątkowa nagroda dla Klaudii Zwolińskiej
Materiał Promocyjny
Sezon motocyklowy wkrótce się rozpocznie, a Suzuki rusza z 19. edycją szkoleń