Zwycięstwo 4:1 przed tygodniem w Warszawie wyłamuje się z typowej opowieści o polskich drużynach walczących o Ligę Mistrzów. Kibice tak bardzo przyzwyczaili się do zgoła odmiennego scenariusza, że kolejne gole legionistów przyjmowali z niedowierzaniem.
Nawet jeśli tuż po losowaniu ze Szkocji dochodziły informacje, że Celtic straszy już tylko nazwą, mało kto się spodziewał, że na rewanż legioniści będą jechali z taką przewagą. 90 minut, powrót do domu i czekanie na kolejnego rywala w drodze do Champions League. Tylko tragedia i absolutna nieudolność może pozbawić mistrza Polski awansu.
Rewanż tym bardziej powinien być formalnością, że gospodarze zostali pozbawieni swojego głównego atutu – stadionu Celtic Park i dopingu 60 tysięcy gardeł. Obiekt w Glasgow, na którym na co dzień mecze rozgrywają The Bhoys, był główną areną zakończonych właśnie Igrzysk Wspólnoty Narodów. Spotkanie z Legią zostało więc przeniesione do odległego o 75 kilometrów Edynburga, na stadion Murrayfield, który jest domem szkockiej federacji rugby.
Duch walki i wiara
Celtic Park w Glasgow jest miejscem, które niejednokrotnie inspirowało zespół do fantastycznej walki i odrabiania strat. Przykładów nie trzeba szukać w odległej przeszłości. Wystarczy wspomnieć chociażby zeszłoroczne kwalifikacje Ligi Mistrzów. W pierwszym spotkaniu czwartej, decydującej rundy Szkoci przegrali z kazachskim Szachtiorem Karaganda 0:2.
W Glasgow potrafili jednak odrobić straty i, zwyciężając 3:0, awansowali do fazy grupowej. Celtic decydującego gola zdobył w doliczonym czasie. Taki wynik z Legią dałby dziś Szkotom awans. Pytanie jednak, czy magia Celtic Park przeniesie się o 75 kilometrów na wschód – na Murrayfield.