– Każdy tytuł, który zdobyłem, smakował inaczej. Pierwszy był fantastyczny, drugi wspaniały, a ten jest niewiarygodny – mówił po zawodach w Toruniu Greg Hancock. Już po dziesięciu biegach było jasne, że nikt nie odbierze Amerykaninowi trzeciego tytułu (poprzednio triumfował w 1997 i 2011 roku). Po przekroczeniu linii mety 44-latek podjechał do podium dla nowego mistrza i świętował sukces wraz ze swoim zespołem.
Potem podszedł do nich Tai Woffinden. Triumfator cyklu GP z poprzedniego sezonu wziął puchar przygotowany na późniejszą dekorację i wręczył go starszemu koledze. W tym momencie na Motoarenie spotkały się dwa pokolenia mistrzów. Najmłodszy (Brytyjczyk miał 23 lata, gdy zdobywał tytuł) przekazał najcenniejszą żużlową nagrodę najstarszemu.
W sobotę o wieku Grega Hancocka mówiło się dużo. W mało którym sporcie zdarza się, by złoty medal mistrzostw świata zdobywał 44-letni zawodnik. Gdy Amerykanin wywalczył pierwszy tytuł, triumfator GP Polski w Gorzowie Bartosz Zmarzlik miał dwa lata. Dla wielu żużlowców startujących w GP Hancock jest nie tylko bardziej doświadczonym kolegą, ale także jednym z wielkich mistrzów, których znali przede wszystkim z opowieści.
– Mój umysł jest o wiele młodszy niż ciało. Ciągle mam ochotę wygrywać – oznajmił Hancock. Przy okazji zapewnił, że nie myśli o zakończeniu kariery i już ostrzy zęby na czwarty tytuł. Tym bardziej że jest ostatnim wybitnym żużlowcem z USA. Bezpowrotnie minęły lata triumfów Bruce'a Penhalla, Sama Ermolenki czy Billy'ego Hamilla. Ich następców nie widać.
Wicemistrzem świata, tak jak w poprzednim sezonie, został Polak. Rok temu ze srebra cieszył się Jarosław Hampel (w Toruniu trzeci). Teraz drugie miejsce w klasyfikacji generalnej zajął Krzysztof Kasprzak, który w sobotniej GP Polski był najszybszy.