Był legendą radia, znakomitym pisarzem i felietonistą, jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich głosów. Wystarczyło, że powiedział „Dzień dobry" i wszyscy wiedzieli, że to on.

Dla mojego pokolenia Bohdan Tomaszewski był ważny jeszcze z jednego powodu: właśnie on sprawił, że międzywojenna polska i jej sport będą z nami na zawsze, a korty Legii pozostaną miejscem magicznym. Gdy przejeżdżam obok, słyszę perlisty śmiech Jadwigi Jędrzejowskiej, która w domku klubowym gra w brydża z Ignacym Tłoczyńskim, bo opisał to w swoich książkach Pan Bohdan.

Sportowcy, których znał i lubił, oprócz tenisistów przede wszystkim lekkoatleci z pamiętnego „Wunderteamu", mieli wielkie szczęście, bo pisał i mówił o ich sukcesach tak, że właściwie pozostali nieśmiertelni, bo nieśmiertelne jest takie dziennikarstwo. Ale kto wie, czy nie najpiękniej traktował przegranych.

Bohdan Tomaszewski przez kilka lat pisał w „Rzeczpospolitej". Wyglądało to zawsze tak samo. Przychodził w towarzystwie żony - papieros, kawa, kilka kartek napisanych ręcznie i pytanie: „Komu mogę podyktować felieton?" Były to czasy, gdy redakcje zatrudniały jeszcze maszynistki, Pan Bohdan po chwili wracał z tekstem i zaczynała się rozmowa, przerywana tylko wizytami kolegów, którzy nagle mieli jakiś interes do działu sportowego, a tak naprawdę chcieli spojrzeć na legendę i usłyszeć ten głos. W starej redakcji „Rz" był długi korytarz, kiedy Pan Bohdan nim szedł, rozmowy cichły, on się kłaniał i znikał w windzie. Gdy kiedyś jeden z młodych dziennikarzy ośmielił się i zapytał, co jest w tym zawodzie najważniejsze, odpowiedział: „Czytanie książek".

Żegnamy romantycznego księcia dziennikarstwa sportowego, nieprzypadkowo Jego najsławniejsza książka nosi tytuł „Romantyczne mecze". Od dawna nikt jej nie wznawiał, trzeba to zrobić jak najszybciej, a dla tych, którzy lubią grzebać w czeluściach internetu mam propozycję: poszukajcie felietonu Pana Bohdana zamieszczonego w tygodniku „Kultura'' w latach siedemdziesiątych. Miał tytuł „Cytrynek" i był o motylku, który na centralnym korcie Wimbledonu usiadł na rakiecie Chris Evert. Gdy przeczytacie, zrozumiecie, kto odszedł.