Ostatni raz używał jej w poprzednim wieku, kiedy brylował na turniejach poznańskich samorządowców i biznesmenów (w czasach Wojciecha Fibaka był wicemistrzem Wielkopolski juniorów). Na dnie szafy odnalazł białą koszulkę i spodenki. Czyste, wyprasowane, gotowe na sygnał, który od lat nie nadchodził.
W niedzielę rano Jacek K. zabrał do samochodu Teresę i ruszył na korty Olimpii. W Poznaniu czuć było wiosnę. Ludzie wyszli na spacery z psami, na jednym z kortów rodzice katowali kilkuletnią dziewczynkę, która rzadko trafiała rakietą w piłeczkę. Po co oni to robią? Tenis powinien być przyjemnością – pomyślał.
Usiadł na ławeczce, oswajał się z miejscem, które kiedyś było jego drugim domem. Nie wiedział już, co słyszy – śpiew ptaków czy trybuny pełne ludzi, na których teraz nie było żywej duszy. Jak włożyć białe skarpetki? Wyciągnąć je elegancko, maksymalnie na łydkę czy niżej, żeby gumka nie tamowała dopływu krwi? Sprawdził palcami naciąg rakiety, uderzył kilka razy piłeczką o ziemię i ruszył. Nie wiadomo – na pojedynek, z którego można nie wrócić, czy na bal. Jak to u 60-letnich herosów.
Przeciwnikiem była ścianka. Jeszcze starsza od niego, poobijana milionami uderzeń piłeczki, znająca wielu polskich tenisistów. Dobra znajoma także jego. To przy niej Wiesław Gąsiorek, legenda tenisa, pokazywał mu, jak się powinno trzymać rakietę, jak ustawiać nogi, kiedy łapać oddech, żeby tenisista, rakieta i piłeczka nie męczyli się sobą nawzajem. Lekcjom przyglądali się rodzice widzący w dzieciach przyszłych mistrzów Wimbledonu.
Siadywał tam też elegancki pan, który zamiast patrzeć na ściankę i korty, zakrywał twarz gazetą. Tyle że on miał w niej wycięte szparki, jak na filmie o szpiegach, na tyle szerokie, żeby nie było widać, jak kręci głową w pogoni za piłeczką. Oglądał wszystkich tenisistów, a przede wszystkim swojego syna. Tym panem był lekarz, profesor Jan Fibak. Bohdan Tomaszewski też wpadał na kort do Poznania. Znali się z Jackiem. Brał udział w pierwszym turnieju jego imienia, organizowanym w Warszawie dla kadetów.
Ścianka okazała się równie wredna jak wtedy, kiedy wylewał przy niej chłopięce łzy. Oddawała piłkę szybko. Oczywiście można jej było podać lekko, ale to byłoby nie fair. Albo gramy, albo udajemy.
Ściana płaczu z każdą kolejną minutą stawała się coraz bardziej przyjazna. Jacek wpadł w rytm. Forhend – to dla pana, panie Bohdanie. Bekhend – to dla pana, panie redaktorze. Wolejem oburącz – to dla pana, panie profesorze! Nogi, niosące znacznie więcej ciężaru, niż powinny, pracowały jak należy. Pot spływający z czoła na wargi wcale nie był słony. Dźwięk rakiety, nieporównywalny z niczym innym, zgrał się z rytmem serca. Jacek już nie walczył, wygrywał ze ścianą radości. Pokonał ją. I jeszcze Teresa, jedyny widz, dla której sport mógłby nie istnieć, ale rozumiejący z każdą minutą coraz więcej. Nie liczyło się nic innego – żadne życiowe problemy zaczną się od poniedziałku. Wracał do życia, które mu się przypomniało, kiedy zobaczył pogrzeb.