W pierwszej połowie Lech grała znacznie lepiej, ale nic z tego nie wynikało. W zdobyciu bramki lechitów wyręczył Tomasz Jodłowiec - król strzelców finału. Najpierw wpakował piłkę do własnej bramki a dziesięć minut później wyrównał na 1:1. Pomoc Legii nie istniała. Guilherme był tak słaby, że trener zdjął go z boiska po 33 minutach.
W miarę upływu czasu sytuacja zaczęła się zmieniać. Kiedy 20 minut po przerwie Marek Saganowski zdobył gola na 2:1, Lech przestał wierzyć, że uda mu się wyrównać. Od tej pory, mimo wielu interwencji bramkarzy, niewiele ciekawego na boisku się działo.
Legia wygrała w sumie zasłużenie, bo potrafiła odrobić stratę a później utrzymała prowadzenie. Ale niewiele wydarzeń z boiska przejdzie do historii tych rozgrywek.
A jednak warto było przyjść na Stadion Narodowy. Oprawa finału była godna podobnych meczów na najważniejszych stadionach krajów, z którymi przez lata się porównywaliśmy, lecząc kompleksy. Dziś, pod względem organizacji takich finałów też jesteśmy w Europie. Do pełni szczęścia brakuje tylko lepszych piłkarzy.
2 maja na Stadionie Narodowym miał być świętem futbolu i prawie nim był. Nim na boisko wyszli piłkarze Legii i Lecha, grały na nim dzieci w finale rozgrywek o Puchar Tymbarku. Z 270 tysięcy dzieci do lat ośmiu, dziesięciu i dwunastu, trenujących w całej Polsce. Do Warszawy przyjechali najlepsi. Medale i puchary wręczali im byli reprezentanci Polski, prezes Zbigniew Boniek, zaproszony na tę uroczystość Arkadiusz Milik oraz piłkarze Błękitnych Stargard Szczeciński, którzy odpadli z rozgrywek o Puchar Polski dopiero w półfinale. Trzeba było zobaczyć radość i łzy tych dzieci, żeby zrozumieć czym jest dla nich zwycięstwo i porażka. Wszyscy w nagrodę zostali na finale Pucharu Polski.