Gdyby ten sukces przyszedł w czasach, gdy Wojciech Fibak grał na kortach warszawskiej Legii z Bjoernem Borgiem i Adriano Panattą, transmisję oglądalibyśmy w TVP, trybuny byłyby pełne, a zdjęcia bohaterów trafiły na czołówki gazet. Ale czasy się zmieniły i zwycięstwo polskich tenisistów pokazała płatna telewizja w swoim niszowym kanale, na trybunach w Gdyni zasiadła garstka ludzi, a „Przegląd Sportowy" informację o zwycięstwie dał wprawdzie na pierwszej stronie, ale rozwinął ją dopiero na 27. „Rz" też dała, ale tylko dlatego, że ważni decydenci w niedzielę byli nieobecni i wychowany w kulcie Pucharu Davisa redaktor z działu sportowego przemycił Michała Przysiężnego na front gazety przy pomocy życzliwych kolegów.
Tenis jest ciągle wielkim medialnym sportem, ale Puchar Davisa już nie, i to nie tylko u nas. Przyczynili się do tego w dużym stopniu sami tenisiści, lekceważący tę imprezę, gdy jest im z nią nie po drodze. Roger Federer i Stan Wawrinka w ubiegłym roku w Lille mieli łzy w oczach, gdy zdobywali Puchar dla Szwajcarii, ale kilka miesięcy później pokazali ojczyźnie plecy, bo mieli ważniejsze sprawy.
W Ameryce od dawna pojawiają się głosy, że jeśli Puchar Davisa ma przetrwać, musi się zmienić, np. być rozgrywany co dwa lata. Międzynarodowa Federacja Tenisowa się temu sprzeciwia, bo to perła w jej koronie, praktycznie jedyna. Turnieje ATP i WTA rządzą się same, Wielkie Szlemy są własnością czterech narodowych federacji zarabiających na nich krocie i z tego precyzyjnie pokrojonego tortu zostaje tylko Davis Cup i wciąż niemogący się przebić do świadomości kibiców Fed Cup (drużynowe rozgrywki kobiet).
Tenis dzieli się na dwie epoki, a datą graniczną jest rok 1968. Wtedy skończył się podział na zawodowców i amatorów, a pierwszą imprezą wielkoszlemową w formule otwartej był paryski turniej Roland Garros. Kibice przychodzili wówczas na korty z tranzystorowymi radiami, by posłuchać, czy generał de Gaulle został obalony przez studencką rewoltę, a znad Dzielnicy Łacińskiej nadciągał smród gazów łzawiących.
To wtedy zaczął się tenis, jaki znamy dziś. Puchar Davisa początkowo trzymał się mocno, gwiazdy się od niego nie odwróciły. John McEnroe był zawsze gotowy do służby ojczyźnie, raz nawet zgodził się zagrać w reprezentacji USA razem ze swoim wrogiem Jimmym Connorsem, ale występ ten zakończył się katastrofą (nie rozmawiali ze sobą, podobno pisali do siebie kartki i zostawiali na krzesełku obok kortu). Boris Becker i Michael Stich wygrywali Puchar Davisa dla Niemiec, ale nigdy razem, co jeszcze umacniało mit, że drużyna to nie jest tylko suma indywidualnych umiejętności, lecz także duch.
Najlepsi w jego wywoływaniu byli zawsze Francuzi, chyba jedyna nacja, dla której Srebrna Salaterka ufundowana przez pana Dwighta Davisa to wciąż świętość. Rozpacz po przegranym ubiegłorocznym finale trwa do dziś, mobilizacja przed kolejnymi rozgrywkami jest powszechna, już zapadła decyzja, że na stanowisko kapitana wraca wielki mag Yannick Noah.