Andre Agassi wiele lat temu powiedział, że Hiszpan wystawia swemu ciału czeki, których ono nie będzie mogło spłacić. Pomylił się, Nadal przez dziesięć lat rzeczywiście drogo płacił za swe sukcesy, jego organizm czasem się buntował, ale w końcu zawsze spełniał wysokie wymagania. Czy teraz ten czas się kończy?
Nie brak sugestii, że Novak Djoković pozostanie samodzielnym liderem męskiego tenisa, Roger Federer będzie w dalszym ciągu obwoził po świecie swój królewski majestat, Andy Murray rzuci wszystkie siły na Wimbledon, a Nadal zostanie już na zawsze w drugim szeregu, jeśli wcześniej po prostu się nie pożegna.
Hiszpan na swojej ulubionej nawierzchni ziemnej w Ameryce Południowej dwa razy odpadał w półfinałach, z Australian Open został wyeliminowany już w pierwszej rundzie, więc pytania o przyszłość są zasadne. W Ameryce Południowej był graczem smutnym i wątpiącym, ani przez moment nie przypominał walecznego Rafy, nawet wtedy, gdy wygrywał. Wszyscy podkreślają jeszcze jedno: Nadal stracił wiarę w siebie, a rywale stracili poczucie, że na ceglanej mączce jest niezwyciężony. Na styku tych dwóch czynników rodzą się porażki i to wcale nie z asami, lecz graczami po prostu solidnymi.
Rodzinny klan Nadalów oraz sam Rafael zareagowali tak jak zawsze. Zapowiedzieli powrót do ciężkiej pracy. Wujek i trener Toni jakby nie słyszał sugestii, że powinien przekazać bratanka w inne ręce, bo razem mogą już tylko walić głową w ścianę i potrzebna jest nowa idea od nowego człowieka.
Oczywiście jest jeszcze za wcześnie na definitywne wnioski, ile wart jest dziś Nadal. Przekonamy się o tym dopiero podczas wiosennych turniejów na kortach ziemnych, poczynając od Monte Carlo, a kończąc na Roland Garros – turnieju, który wygrywał już dziewięć razy. Jeśli tam przegra, będzie to sygnał, że jego czas się kończy.