Można się spierać, co w niedzilę było ważniejsze: pierwsze w historii złoto Finlandii po pokonaniu w pasjonującym finale hokeistów rosyjskich 2:1, czy trzecie indywidualne zwycięstwo Therese Johaug, tym razem w biegu na 30 km, które przypieczętowało norweskie przewagi w Pekinie.
Dumny bilans: 16 złotych medali (nowy rekord olimpijski), 8 srebrnych, 13 brązowych – to wynik, który wieńczy dominację sportowców z pięciomilionowego kraju, który znów wyprzedził gospodarcze i polityczne kolosy: USA, Rosję, Niemcy i Kanadę.
Może jest w tym trochę ironii losu, że pierwszy i ostatni medal igrzysk zdobyła właśnie Johaug, która ma w życiorysie wstydliwą wpadkę dopingową. Ogólnej oceny to jednak nie zmienia: jej ojczyzna pozostaje w sportach zimowych potęgą i może się chwalić, że medalowe źródła biją w wielu dyscyplinach: biegach, biatlonie, kombinacji norweskiej, łyżwiarstwie szybkim i narciarstwie alpejskim.
Czytaj więcej
Igrzyska zgodnie z wolą MKOl były strefą wolną od polityki, a najwięcej kontrowersji wywołali nie sportowcy, lecz sami gospodarze.
Finałowy bieg mężczyzn, zwany często królewskim, tym razem takim nie był. Z racji mrozu i wiatru skrócono go w sobotę z 50 do 28 km. Wygrał Rosjanin Aleksander Bolszunow, wycofał się na trasie norweski multimedalista Johannes Hoesflot Klaebo, dwaj Polacy dotarli do mety, na 30. pozycji Dominik Bury, Mateusz Haratyk był 50. Królewska była natomiast dekoracja trójek medalistek i medalistów tych konkurencji – wpleciono ją w niedzielną ceremonię zamknięcia igrzysk.