„Ernest pije, ale Ernest gra” – powiedział Ernest Pol działaczowi Górnika Zabrze, który odważył się zwrócić mu uwagę, żeby nie pił tyle.
Kiedy opiszę historię z zupą, znów ktoś się przyczepi, że powtarzam po innych. Tak się jednak składa, że to inni powtarzają po mnie. Słyszałem tę historię od 87-letniego red. Jerzego Lechowskiego, który chyba nigdzie jej nie opisał. Z grubsza chodziło o to, że w podróży koleją z Paryża do Warszawy (jesteśmy w latach 50.) reprezentanci Polski, wiedząc, że działacze będą im patrzeć na ręce, pochowali wódkę w toaletowych rezerwuarach. Kiedy przyszła pora obiadu i podano zupę pomidorową, zaufany konduktor przyniósł flaszki, a Pol nalał zza pazuchy do talerzy sobie i kolegom. Jedli z zapałem nawet ci, którzy nie lubili pomidorówki.
Zdaję sobie sprawę, że cokolwiek bym o konsumpcji alkoholu przez piłkarzy napisał, to i tak narażę się na zarzuty, że wszystko już było i piszę na kacu. No właśnie, było, jest i będzie, bo taka jest natura piłkarska. Moja inicjacja jako zawodnika klasy A polegała na zjedzeniu łyżką talerza makaronu zalanego alpagą. Nazajutrz (jesteśmy w latach 60.) z kompanami broniliśmy skutecznie barw Hutnika Falenica w boju z zawodnikami Sarmaty, którzy też zionęli tak, że gdyby ktoś zapalił zapałkę, toby się trawa zajęła.
Picie w PRL należało do dobrego tonu w każdym towarzystwie, tym bardziej że „kto nie pił, ten kapował”.
Pol, po kolacji z kibicami w barze Czarny Diament, spędził noc w zaspie. Znaleziono go nad ranem. Piłkarz się otrzepał, zanurzył w wannie z gorącą wodą i kiedy ludzie w Zabrzu szli do kościołów na poranną mszę, on kładł się spać. Kilka godzin później wbił Legii trzy bramki – stadion Górnika nosi dziś jego imię.