One przede wszystkim pokazały, że olimpijski sport zachowuje wciąż swą magię, cokolwiek by mówili o jego rzekomym anachronizmie zwolennicy szybkiej i byle jakiej konsumpcji wszystkiego na smartfonach w drodze do pracy. Olimpijska lekkoatletyka skondensowana do trzygodzinnych sesji rano i wieczorem przy obecnych możliwościach technicznych telewizji jest spektaklem zachwycającym jak nigdy. To samo można powiedzieć o pływaniu i prawie każdym olimpijskim sporcie, nawet o tych lekceważonych na co dzień, przegrywających nie tylko z futbolem, ale także z MMA i innymi estetycznymi koszmarami.

Oczywiście igrzyska to w coraz większym stopniu impreza dla kibica ceniącego sportowców za coś więcej niż wpisy na Instagramie, dla kogoś, kto raz na cztery lata potrzebuje wzruszeń, które daje tylko olimpijska rywalizacja. Niestety, jest nas coraz mniej i zapewne po igrzyskach w Tokio znów zobaczymy wyniki badań, z których będzie wynikało, że oglądalność spada, że olimpijski telekibic siwieje i teraz musi być jeszcze szybciej, jeszcze mocniej i jeszcze dalej w sensie zupełnie nie takim, jak wymyślił to sobie kiedyś francuski baron. Jaka może być w tej sytuacji konkluzja człowieka, który nie znosi sportowego fast foodu, bo całe życie przeżył w olimpijskim rytmie? Tylko jedna: kurczą się nasze wyspy.

Na szczęście nie spełniły się te najczarniejsze obawy, rywalizacja przebiegła bez koronawirusowych zakłóceń. Igrzyska w Tokio miały przejść do historii jako pożegnanie globalnego strachu, jako dowód, że zwalczyliśmy pandemię i znów żyjemy normalnie. Dziś już wiemy, że tak się nie stało, strach tylko przygasł, a my dostaliśmy dwutygodniowy środek znieczulający. Skuteczny, bo emocjonalnie wciągający i estetycznie wspaniały.

Trudno nie mieć nadziei, pamiętając o tym, że już za trzy lata igrzyska w Paryżu – najpiękniejszym mieście świata. Spotkamy się tam znowu, my wszyscy nieśpieszni olimpijscy smakosze, zachwyceni sportem podawanym według przepisu, który coraz mniej pasuje do świata, ale nie traci swego powabu.