Półtora miesiąca później już nie żył. Znał wszystkich i wszyscy jego znali, od świata sportu po kulturę i politykę. Był po imieniu z braćmi Kaczyńskimi, z którymi studiował prawo na Uniwersytecie Warszawskim, z Aleksandrem Kwaśniewskim i z Jerzym Urbanem. Musiał być tam, gdzie coś się działo. To on siedział z ministrem Jackiem Dębskim na jego ostatniej w życiu kolacji.
Prawdopodobnie miał jakieś poglądy polityczne, ale trudno się było zorientować jakie. Był inteligentny, oczytany, pisał z rzadko spotykaną lekkością. Popadał w konflikty, bo nie zawsze sprawdzał informacje i zdarzało się, że przesadzał w atakach. Narobił sobie wrogów, polemizowano z nim (to był krok dla jego adwersarzy samobójczy), wytaczano mu procesy kończące się często nie po jego myśli, ale na sali sądowej czuł się jak ryba w wodzie.
Znaliśmy się ponad 35 lat, przechodząc w tym czasie różne stadia zażyłości – od wzajemnych fascynacji po kłótnie i z powrotem. To była znajomość profesjonalno-pokoleniowa, bez bywania u siebie w domu, ale z dziesiątkami wspólnych, nie tylko sportowych, imprez. Pod koniec lat 80. graliśmy w zawodowej drużynie piłkarskiej, z którą objechaliśmy pół Polski. Janusz miał ambicję, ale żadnych atutów futbolowych. Ja rządziłem więc na boisku, a on wykłócał się o pieniądze z organizatorami. Tak, że niech się schowają najwięksi biznesmeni. W sposób niezrównany opowiadał dowcipy, zwłaszcza ten, jak Jan Himilsbach przyszedł do Aliny i Czesława Centkiewiczów.
W roku 1987, gdy przed meczem Polska – Węgry na Łazienkowskiej zerwała się taśma z hymnem węgierskim, Janusz sam uciszył trybunę krytą, dając węgierskim kibicom szansę odśpiewania hymnu.
Przez ćwierć wieku gdziekolwiek by człowiek w Warszawie nie poszedł – na stadion, na koncert, na spotkanie z pisarzem czy do knajpy – wszędzie można było spotkać Atlasa. Zawsze gotowego do rozmowy, zawsze z pasją i, do pewnego czasu, z papierosem w dłoni, przekonującego do swoich racji. Bez niego to już będzie inne miasto.