Był tylko jeden taki Czarodziej

Leszek Drogosz był pięściarzem niezwykłym. Powiedzieć o nim, że miał talent, to za mało

Publikacja: 06.01.2013 00:01

Był tylko jeden taki Czarodziej

Foto: ROL

80 lat temu, 6 stycznia 1933 roku, urodził się medalista olimpijski w boksie Leszek Drogosz. Zmarł 7 września 2012 roku w domu w Kielcach, w następstwie nawrotu choroby nowotworowej. Tekst z archiwum "Rzeczpospolitej"

Osiem razy zdobył mistrzostwo Polski, trzykrotnie mistrzostwo Europy, z igrzysk olimpijskich w Rzymie (1960) przywiózł brązowy medal. Cztery lata później do Tokio nie poleciał, choć był najlepszy, ale Feliks Stamm po pamiętnym sparingu w Cetniewie postawił na Mariana Kasprzyka i ten zdobył złoto.

Opowiada o tym film Juliana Dziedziny „Bokser", w którym Drogosz zagrał samego siebie. To był jeden z jego wielu występów przed kamerą, wtedy zaprzyjaźnił się z Danielem Olbrychskim. Aktorski talent „Czarodzieja ringu" dostrzegł Andrzej Wajda, proponując mu role w „Polowaniu na muchy" i „Krajobrazie po bitwie". I Drogosz nie zawiódł, sprostał wyzwaniu, podobnie jak w wielu innych filmach.

Dawał sobie też radę przy pingpongowym stole. Mógł być tenisistą stołowym wysokiej klasy, miał bowiem niezwykły refleks, mógł też grać na weselach jako akordeonista, bo miał talent do wszystkiego, do czego się zabrał. Ale wybrał boks.

Warszawa 1953

Później pięknie opowiadał o dawnych czasach, tak samo jak zmarły niedawno Jerzy Kulej. Pytany o mistrzostwa Europy w Warszawie (1953), mówił, że to najbardziej pamiętne dni w jego życiu, że szczególnie wbiła mu się w pamięć niesamowita atmosfera tamtych dni.

– Ruiny zniszczonej Warszawy i ludzie, ich optymizm i radość, gdy wygrywaliśmy. Dopiero wtedy zrozumiałem, czym była wojna – wspominał. – U mnie, w Kielcach, było kilka zniszczonych domów, a tu widziałem na każdym kroku zgliszcza. Dopiero w Warszawie namacalnie poczułem grozę wojny. Dzień w dzień patrzyliśmy na te ruiny, ocieraliśmy się o nie, idąc z hotelu Polonia, gdzie mieszkaliśmy, do Hali Mirowskiej. Szliśmy na skróty, w otoczeniu kibiców, którzy prosili o bilety. Kibice byli wszędzie, nachodzili nas w pokoju, atakowali telefonicznie. W drodze przywileju mogliśmy kupić trzy karnety. To były bilety dla rodzin, najbliższych znajomych. Ja jeden z karnetów sprzedałem. Przebicie było dziesięciokrotne.

19-letni Drogosz nie miał szczęścia w losowaniu. Już w pierwszej walce musiał się zmierzyć z Rosjaninem Wiktorem Miednowem, wicemistrzem olimpijskim z Helsinek (1952).

– Feliks Stamm zagadał wesoło, że dobrze trafiłem. „Jak wygrasz, to będziesz miał łatwiejszą drogę do finału, a jak przegrasz, to nikt nie będzie miał do ciebie pretensji" – powtarzał trener. Zbyszek Pietrzykowski próbował mnie pocieszać. „Nie martw się. Jesteś młody. Za dwa lata będziesz miał więcej szczęścia". A ja sobie w pokoju wyjąłem zdjęcie Miednowa i jak spojrzałem na jego bicepsy, to aż mnie ciarki przeszły. On był aż garbaty od mięśni.

Warszawska publiczność reagowała na ten pojedynek w miarę spokojnie. Ktoś krzyknął: „Bij Ruska", ale nikt Miednowa nie obrażał. To był wspaniały, pozytywny doping dla Drogosza. Gdy w trzeciej, ostatniej rundzie słaniał się ze zmęczenia, cała sala skandowała: „Leszek, Leszek". W narożniku Stamm mruknął pod nosem: „Chyba wygrałeś", a spiker ogłosił: „Stosunkiem głosów 2:1 wygrał Drogosz!".

Zapytany, jak się zachowywał Miednow po tej sensacyjnej porażce, Drogosz mówił, że patrzył spode łba, tak zresztą jak i inni bokserzy ZSRR, którzy przegrali z Polakami. – Chyba mieli zakaz rozmawiania z nami, bo się nie odzywali. Czuło się od nich niechęć. Chodzili grupkami, z przewodnikiem, smutni jacyś. Dopiero po mistrzostwach, na spotkaniu obu drużyn lody zostały przełamane. Każdy z nich dostał od nas skromny prezent, wypiliśmy po oranżadzie, porozmawialiśmy. To byli fajni chłopcy, tylko strasznie zahukani.

Atmosfera tych mistrzostw była wspaniała. – Setki ludzi chciało uścisnąć mi dłoń, podrzucali mnie do góry, na ramionach znieśli do szatni. Przed hotelem znów tłum ludzi, znów wiwaty. Na rękach wniesiono mnie do hotelu, Stamma również. Na drugi dzień otrzymałem mnóstwo telegramów z całej Polski. I tak było po każdej kolejnej walce, aż do finału, w którym pokonałem Irlandczyka Terence'a Milligana.

Motocykl SHL

Mimo że Polacy byli bohaterami mistrzostw w Warszawie, zdobyli pięć złotych medali i wygrali klasyfikację drużynową, to i tak na najlepszego pięściarza wybrano Władymira Jengibariana. Zdaniem Drogosza takie było polecenie partyjne. – Zagraniczni sędziowie i trenerzy stawiali na Zygmunta Chychłę i na mnie. To Polacy zdecydowali, że nagrodę trzeba dać bokserowi ze Związku Radzieckiego. Ale nie miałem o to żalu, byłem szczęśliwy. To przecież były moje najpiękniejsze i najważniejsze mistrzostwa. Nikt na mnie nie liczył, a ja zdobyłem złoty medal, pokonałem słynnego Miednowa.

Tego, co się stało wtedy w Warszawie, Drogosz nie zapomniał nigdy. Powitania w rodzinnych Kielcach nie dało się opisać. Z dworca kolejowego do Domu Kultury niesiono go na rękach. Tłum szedł główną ulicą i wiwatował: „Niech żyje Leszek!". I tak całą drogę, ponad trzy kilometry. W nagrodę od władz miasta otrzymał motocykl SHL-125 cm, który wtedy można było kupić tylko na talony.

Szybko jednak zrozumiał, że popularność ma też swoje ujemne strony. Skończył się czas beztroski i szalonych zabaw. Był już rozpoznawalny.

Dwa lata później na mistrzostwach Europy w Berlinie pokonał po kapitalnej walce Jengibariana, a Niemcy pisali, że jest bokserem o trzech oczach. Wtedy w Polsce i Europie nie miał sobie równych, ale na igrzyskach olimpijskich brakowało mu szczęścia. W Melbourne (1956) już w pierwszej walce przegrał z Jengibarianem, a w Rzymie w półfinale z innym reprezentantem ZSRR Jurijem Radoniakiem.

– Leszek był lepszy, ale sędziowie go ocyganili. Wszyscy wiedzieli, że w walce o złoto będzie trudniejszym rywalem dla Włocha Nino Benvenuttiego. Raz jeszcze wygrała polityka – mówił nie tak dawno „Rz" Kasprzyk, który podobnie jak Drogosz wrócił z Rzymu z brązowym medalem.

Bokserskie pogrzeby

Drogosz kilkanaście lat nie przegrał z nikim w Polsce. W trakcie kariery sportowej skończył studia na AWF. Trenerem był dobrym, prowadził Błękitnych Kielce i Igloopol Dębica, ale nie tak dobrym jak bokserem. Pamiętam, jak pomagał Czesławowi Ptakowi w przygotowaniach juniorów do mistrzostw świata (Bukareszt – 1985) i mistrzostw Europy (Kopenhaga – 1986). W tej kadrze byli między innymi Andrzej Gołota i Dariusz Michalczewski.

Dopóki zdrowie pozwalało, przyjeżdżał na turnieje poświęcone pamięci Feliksa Stamma, którego był ukochanym dzieckiem. Był też wszędzie tam, gdzie mówiło się o polskim boksie. O współczesnym miał krytyczne zdanie, ale o tym sprzed lat mógł opowiadać godzinami.

Wraz z Jerzym Kulejem i Jerzym Rybickim (ostatnim polskim mistrzem olimpijskim – 1976) był na pamiętnym benefisie Daniela Olbrychskiego, w grudniu ubiegłego roku. To wtedy Kulej doznał zawału, a Drogosz – jak twierdzi Rybicki – miał powiedzieć: „Teraz czas na mnie".

Kulej umarł kilka miesięcy później, Drogosz w zeszłym roku. Miał 79 lat, przegrał z chorobą nowotworową. W ringu porażek miał niewiele. W 377 walkach tylko 14 razy schodził z ringu pokonany.

Bokserzy na kolejnym pogrzebie znów będą mogli powiedzieć: „Feliks Stamm ma teraz w niebie coraz mocniejszą drużynę".

W tekście wykorzystałem fragmenty rozmów, które przeprowadziłem z Leszkiem Drogoszem dla „Rz"

Sport
Andrzej Duda i Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czy to w ogóle możliwe?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Sport
Wsparcie MKOl dla polskiego kandydata na szefa WADA
Sport
Alpy 2030. Zimowe igrzyska we Francji zagrożone?
Sport
Putin chciał zorganizować własne igrzyska. Rosja odwołuje swoje plany
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Sport
Narendra Modi marzy o igrzyskach. Pójdzie na starcie z Arabią Saudyjską i Katarem?