Ale na razie tylko Agnieszka Radwańska może powiedzieć, że jest ono spacerem po czerwonym dywanie. Dwa turnieje, dwa zwycięstwa, ani jednego straconego seta i przede wszystkim - żadnych grymasów, gestów zniecierpliwienia i plastrów pomagających oszukać ból.
Finałowy mecz z Dominiką Cibulkovą wyglądał jak trening, podczas którego jedna gra, a druga najpierw biega, a potem płacze. Ale trzeba pamiętać, że tenisowy rok tak naprawdę zaczyna się nie w Auckland czy Sydney, tylko w poniedziałek w Melbourne wraz z wielkoszlemowym Australian Open.
Jeśli tam pójdzie źle, dotychczasowe zwycięstwa zostawią ślad jedynie na bankowym koncie i w statystykach WTA, bo Radwańska jest już gwiazdą, od której oczekujemy więcej. Do ubiegłego roku w Wielkich Szlemach barierą dla panny Agnieszki były ćwierćfinały, teraz po jej historycznym dla polskiego tenisa finale Wimbledonu, możemy mieć już bardziej śmiałe marzenia, ze zwycięstwami włącznie. Czy jest to realne?
By na to pytanie odpowiedzieć, trzeba poczekać na pierwsze starcia z zawodniczkami wyprzedzającymi Polkę w rankingu WTA - Wiktorią Azarenką, Marią Szarapową i Sereną Williams. Z Rosjanką spotkanie jest możliwe dopiero w półfinale w Melbourne, z jedną z dwóch pozostałych - tylko w finale.
Agnieszka Radwańska ma za sobą sportowo bardzo udany rok, natomiast wizerunkowo w oczach polskich kibiców sporo straciła podczas igrzysk olimpijskich. Nie dlatego, że przegrała, tylko z powodu tego co mówiła po porażkach. Jest znakomita okazja, by tę fosę zasypać już teraz, w słońcu Australii.