Rz: Do niedawna byliście kandydatem do złota na igrzyskach tak pewnym, jakim bywali w poprzednich latach Robert Korzeniowski czy Otylia Jędrzejczak. Dwie ostatnie porażki w Pucharze Świata zachwiały wiarę kibiców. Waszą też?
Adam Korol:
Każdemu bym życzył, żeby przegrywał tak jak my. Po długiej serii zwycięstw raz zajęliśmy drugie, a raz trzecie miejsce. Trudno to nazwać katastrofą, nie było nieprzespanych nocy, ale na pewno trochę pokory nabraliśmy. Zmobilizowaliśmy się, przyjrzeliśmy błędom, jakie popełnialiśmy. Miało to też swoje dobre strony. Nikt teraz nie chodzi za nami i nie dręczy nas pytaniami o to, ile jeszcze potrwa nasza seria zwycięstw. Szkoda, że nie jadą na igrzyska Robert Sycz i Tomasz Kucharski. Wtedy moglibyśmy się schować w ich cieniu, taka sytuacja była dla nas znacznie wygodniejsza.
W przegranych regatach to wy wiosłowaliście słabiej niż zwykle czy rywale byli tak mocni?
Mieliśmy problemy techniczne. A właściwie ja je miałem, bo jako szlakowy decyduję, jakim rytmem płyniemy. Rytm wiosłowania był dotychczas naszą najgroźniejszą bronią. To jest najtrudniejsze do wypracowania. Pływamy ze sobą trzy lata, a też nam się zdarzyło nagle pogubić. Cały czas trzeba o tym myśleć. W przegranych regatach to nam się nie udało. Zwykle pływamy dość niskim tempem, żeby oszczędzać siły na finisz. Trzy osady, które z nami wygrywały, płynęły od początku do końca szybkim tempem i takiego rywala trudno dogonić. Ale nie wiemy, na jakim etapie przygotowań oni wówczas byli. My na pewno nie byliśmy w dobrej formie. Od tego czasu robiliśmy wszystko, żeby wrócić do dawnego rytmu, zmienialiśmy ustawienia łódki i w ostatnich dniach to wyglądało już całkiem dobrze.