Polacy chcieli je zdobyć bez wysiłku. Czekali na przeciwnika, rzadko atakując. Nie wiadomo, na co liczyli – na błędy Słowaków, na to, że oni ruszą na naszą bramkę, a my ich skontrujemy. Nie wiem, bo nie mogłem się doszukać w grze Polaków żadnej głębokiej myśli. Taka postawa nigdy nie popłaca. Jeśli czujesz, że jesteś lepszy, strzel szybko bramkę i dopiero kontroluj grę. Przy 0:0 to zawsze jest ryzykowne.
Z Czechami nasi piłkarze walczyli niemal od pierwszej do ostatniej minuty, nie dawali przeciwnikowi odetchnąć, a jednocześnie przeprowadzali bardzo ładne akcje. Wczoraj niczego takiego nie widzieliśmy. Słowacy nam przeszkadzali, niewiele przy tym pokazując, więc można było mieć nadzieję, że wcześniej czy później gol dla nas padnie. Nawet przy słabszej dyspozycji Pawła Brożka i całej drugiej linii w komplecie. Może z wyjątkiem pracującego na całym boisku Euzebiusza Smolarka.
Drużyna, która chce wziąć udział w finałach mistrzostw świata, prowadząc 1:0 na 10 minut przed końcem, stara się utrzymać piłkę jak najdalej od swojej bramki, bo to przegranym zależy na czasie.
Nasi zachowali się fatalnie. Nieważne, czy błędy popełnili Artur Boruc czy Dariusz Dudka (chociaż od dawna mówiłem, że nasza drużyna jest tym bezpieczniejsza, im dalej od bramki gra Dudka), czy ktoś inny. Obydwa gole dla Słowaków padły po całej serii błędów niestanowiących tylko efektu złego ustawienia czy słabej techniki i związanych z tym kiksów, tylko podejścia do gry – zbyt nonszalanckiego i będącego świadectwem bałaganu, nad którym nikt nie był w stanie zapanować.
I jeśli ktoś po sobocie miał nadzieję, że wreszcie reprezentacja się odrodziła, to po środzie musi te poglądy poważnie zrewidować. Przy zawodnikach, jakich mamy, możemy liczyć na dobry występ raz na rok, pod warunkiem że gramy z kimś silnym i odwołujemy się do ambicji maskującej przeciętne umiejętności piłkarskie.