W niedzielę oglądał w telewizji, jak Rafael Nadal wygrywa finał w Monte Carlo. Potem poczuł się słabo, córka zawiozła go do szpitala. Tam stracił przytomność i już jej nie odzyskał. Zmarł wczoraj po południu z powodu niewydolności serca i dróg oddechowych. Na niespełna trzy miesiące przed 90. urodzinami.
Zmarł w swojej ukochanej Barcelonie, mieście, któremu dał jedne z najpiękniejszych igrzysk w historii. Nigdy wcześniej ani nigdy potem nie mógł się czuć władcą tak potężnym jak tamtego lata 1992 roku, gdy niemożliwe stawało się możliwe.
Niemcy znów mieli jedną reprezentację, wracali na igrzyska banici z Republiki Południowej Afryki, kończąc erę wielkich politycznych bojkotów. Przyjechał Dream Team z NBA, zaczynając epokę, w której igrzyska stały się świętem najlepszych, a nie tylko mniej lub bardziej udawanych amatorów. Na stadionie Camp Nou, gdzie hiszpańska flaga była od dziesięcioleci wyklęta, tłum śpiewał podczas meczów piłkarzy, że Barcelona jednak też należy do Hiszpanii. A Samaranch, patrząc z olimpijskiego wzgórza Montjuic na przebudowane miasto, pierwsze, które igrzyska odmieniły z takim rozmachem – do dziś dorównał mu tylko projekt Pekin 2008 – mógł sobie powiedzieć: Oto siła olimpizmu. A olimpizm to ja.
[wyimek]Na szczyty szedł slalomem: był frankistą w Katalonii, kapitalistą na placówce w ZSRR, despotą, do którego ludzie lgnęli[/wyimek]
Poświęcił igrzyskom ponad połowę życia. Te kilkadziesiąt lat, podczas których czas w sporcie nagle przyspieszył, olimpizmem rzucało z jednej koleiny w drugą, między Wschodem a Zachodem, ale on był właściwie ciągle przy sterach. W hiszpańskim komitecie, a potem, od 1966 roku, w Międzynarodowym Komitecie Olimpijskim. Najpierw jako jego wpływowy członek, a potem właściwie jedynowładca.