Zaraz po lekcjach, z rakietami pod pachą, maszerowaliśmy ulicami Dolnego Mokotowa. Stała trasa: Chełmską, Sobieskiego, Braci Pillatich i Piaseczyńską, pozwalała szybko dotrzeć do klubowej szatni. Wpadaliśmy tam pierwsi. Gdy zmierzchało, kortowy wyrzucał nas do domu lub w przypływie dobrego humoru zostawiał klucze. Warunek stawiał jeden. Korty przeciągnięte szczotką i polane.

Mój przyjaciel Bogdan Rogulski był pod koniec lat 60. czołowym polskim juniorem. Wygrywał z Wojtkiem Fibakiem i Jackiem Niedźwiedzkim. Straciliśmy kontakt, gdy wyjechał do Austrii. Ostatnio zakotwiczył na Słowacji. Na przedmieściach uzdrowiska Piesztany, w niespełna 2-tysięcznych Madunicach. Dla niego i jego żony wciąż najważniejszy jest tenis. Bogdan jeździ do klubu w Piesztanach. Patricia prowadzi zajęcia ze szkrabami 100 metrów od domu, na dostępnym dla dzieci za darmo korcie wiejskiego przedszkola. W miejscu, które graniczy z uprawnym polem, zebrała 70 chętnych! Przyglądałem się, jak odbijają jej kilkuletni podopieczni, i przeżyłem szok.

Towarzyszenie gospodarzom prowokowało do porównań. Mimo ogromnego upału wszędzie widziałem dobrze polane i równe korty. W budynkach klubowych witały wysprzątane, pachnące szatnie, w restauracjach smaczne i tanie posiłki. We wszystkich odwiedzanych klubach imponowała frekwencja. Na parkingach było tłoczno, wolne korty do policzenia na palcach jednej ręki. Niezależnie od poziomu oferowanego luksusu ceny wyglądały przychylnie dla klientów. Nawet tam, gdzie oferta zawierała saunę, basen czy zabiegi, nie było wrażenia napaści na cudzy portfel. Po kilku dniach na Słowacji, a potem w Austrii, przyznałem rację przyjacielowi w sprawie wyboru sprzed lat. Zachował wciąż tę samą młodzieńczą pasję i nadal woli robić, niż narzekać. Niemal codziennie dokłada kolejną cegiełkę do i tak solidnych fundamentów austriackiego oraz słowackiego tenisa. Widzi sens swoich działań. O jego wrażeniach z krótkich pobytów w Warszawie i o wizycie w naszym dawnym klubie wolę nie pisać nic. Są przykre.