Formuła 1 trafiła do Chin w 2004 roku, a organizatorzy mimo gigantycznych strat i prawie pustych trybun zamierzają przedłużyć tę przygodę przynajmniej do sezonu 2017.
Dla obu stron to korzystny interes – Chińczycy zyskują prestiż i przyciągają uwagę międzynarodowych firm, które z kolei mogą dzięki F1 zaistnieć na gigantycznym, rozwijającym się rynku. Strat nie można jednak mnożyć w nieskończoność.
W ubiegłym roku wyniosły one prawie 35 milionów dolarów, z czego lwią część stanowiła opłata dla organizatorów mistrzostw świata. Bez kilkunastu milionów dolarów haraczu nie ma co liczyć na wizytę Sebastiana Vettela i spółki. Przeciętnego Chińczyka F1 nie obchodzi, ale władza dokłada do tego interesu, bo chodzi o prestiż.
W zeszłym sezonie przez cały weekend naliczono 150 tys. widzów, czyli o ponad 100 tys. mniej niż w trakcie inauguracyjnych zawodów, które pokazały, że to sport egzotyczny nie tylko dla kibiców, ale i dla dziennikarzy.
Przekonał się o tym startujący wtedy w Ferrari Michael Schumacher. Podczas spotkania z mediami musiał tłumaczyć, że jeździ w czerwieni nie dlatego, że to jego ulubiony kolor, ale historyczne barwy zespołu. Przytomnie dodał, że ma nadzieję, iż ten uważany w Chinach za szczęśliwy kolor przyniesie mu powodzenie. Chwilę później w odpowiedzi na pytanie, czy może zapewnić sobie tytuł, poinformował dziennikarza, że zdobył go już cztery tygodnie wcześniej w Belgii.