Każdy, kto mistrzostwa organizuje godzi się z góry na jej dyktat, bo nie ma innego wyjścia. Buduje stadiony, autostrady, modernizuje lotniska - w miarę swoich finansowych możliwości - i liczy na to, że kiedyś na tym zarobi. My też niczego więcej spodziewać się nie powinniśmy.
Ostatni raz UEFA podzieliła się władzą z Portugalczykami w roku 2004. W spółce organizującej wówczas Euro część udziałów miały federacja piłkarska i rząd, cztery lata później w Szwajcarii i Austrii rządziła już niepodzielnie spółka - córka UEFA. Mało tego: w sprawie z komercyjnego punktu widzenia najważniejszej, czyli praw telewizyjnych, nie było w roku 2008 żadnych negocjacji z lokalnymi telewizjami, ani Europejską Unią Nadawców. UEFA powołała własną spółkę telewizyjną i to ona realizowała transmisje. Te działania przyniosły zysk przekraczający 800 mln euro.
Nadzorcą mistrzostw sprzed ośmiu i czterech lat był ten sam człowiek, który w imieniu UEFA wydaje polecenia nam i Ukraińcom - Szwajcar Martin Kallen. W wywiadzie dla „Rz" powiedział on, że gospodarz ma tylko jedno ważne zadanie: nadać imprezie smak. Latem tego roku ma to być danie polsko-ukraińskie.
Można UEFA podszczypywać w sprawach drobnych np. dystrybucji biletów, bo system mający zapewnić bezpieczeństwo na trybunach poprzez identyfikację każdego nabywcy z imienia i nazwiska w praktyce nie działa, a bardzo utrudnia życie kibicom, ale niczego istotnego wytargować już się nie da.
My mamy Euro, będziemy mieli swoje korzyści, bo przyjadą goście i świat usłyszy o Polsce, ale głównym beneficjentem pozostanie UEFA, która zyskiem podzieli się przede wszystkim z narodowymi federacjami (w tym PZPN). Takie jest prawo piłkarskiego buszu.