Gerard Cieślik, piłkarz, który w roku 1957 wbił Związkowi Radzieckiemu dwie bramki, dzięki czemu Polska zwyciężyła 2:1, mówi: "Wygrajcie wreszcie, bo mam już dość wspominania tamtego dnia". Pół wieku minęło, świat się zmienił, a my wciąż to samo. Kiedy gramy z Anglią, przypominamy Wembley z roku 1973. Kiedy z Rosją - wraca Cieślik.

Robimy to, bo mało mamy równie miłych późniejszych wspomnień. W przypadku Rosji, traktowanej jako następca ZSRR, liczą się także wspomnienia. Przez lata PRL stadiony, hale i pobocza szos to były miejsca wolności. Tam można było wykrzyczeć, co się myślało, i żadna cenzura nie miała prawa się do tego przyczepić.

Dostawało się więc radzieckim bokserom, kolarzom na Wyścigu Pokoju czy piłkarzom. Wszystkim Bogu ducha winnym za to, że żyją w kraju jedynego słusznego ustroju,  "gdie tak wolna dyszit czeławiek". Sportowcy rywalizowali, kibice złorzeczyli, a partyjni towarzysze w obydwu krajach czuwali. Na wszelki wypadek Rosjanie przez wiele lat nie chcieli z nami rozgrywać meczów towarzyskich, bojąc się porażek lub demonstracji na trybunach. A jak już zaprosili nas w roku 1960 do Moskwy, to w przestronnej szatni stadionu na Łużnikach zastawili stoły jedzeniem. Nasi nie wytrzymali nerwowo, jedli golonki, zagryzali owocami południowymi, popijali wodą Borżomi, a potem wyszli na boisko i przegrali 1:7.

Pamiętamy zwycięstwo nad ZSRR podczas igrzysk olimpijskich w Monachium i remis na mundialu w Barcelonie. Karnego Kazimierza Deyny i trzymanie piłki w narożniku boiska przez Włodzimierza Smolarka. Im bliżej naszych czasów, tym mniej wspomnień i mniejsze emocje. Świat się zmienił. Rosjanie mieszkają w hotelu wybudowanym przez Ignacego Paderewskiego, obok siedziby prezydenta RP, a trenują w pobliżu dworku marszałka Józefa Piłsudskiego. Dziś to już tylko ciekawostki. Wynik jest najważniejszy.