Korespondencja z Londynu
Czas wielkiego napięcia minął, zaczęły się dożynki. W wiosce olimpijskiej coraz trudniej się skupić, bo ci nieliczni, którzy jeszcze mają starty, giną w tłumie tych, którzy się rzucili do zabawy, niezdrowego jedzenia i nocnych klubów. W gazetach już można znaleźć reklamy z bohaterami spoza igrzysk, a futbol zaczyna śmielej walczyć o swoje miejsce, bo start lig blisko. Coraz częściej słychać: „A ty kiedy wylatujesz?".
Zostały ostatnie dwa dni. Czas lekkoatletyki, finałów w grach zespołowych i czekania na ceremonię zamknięcia. Liczyliśmy, że to będzie dzięki siatkarzom również nasz czas, ale skończyło się jak zwykle. Została nam dobrze znana, odświeżana co cztery lata, ceremonia poszukiwania medalu. Tego, który pozwoli potem powiedzieć, że nie było tak najgorzej.
W Atenach udało się w ostatni weekend igrzysk znaleźć złoto wioślarzy Roberta Sycza i Tomasza Kucharskiego, w Pekinie srebro kajakarek Anety Koniecznej i Beaty Mikołajczyk. A ceremonia zawsze wygląda tak samo. Wszyscy z olimpijskiej ekipy zjeżdżają się w jedno miejsce, bo innych poważnych szans już nie ma. I wypatrują: będzie ten dziesiąty, jak w Atenach i Pekinie, czy nie będzie. W Londynie już jest, dzięki Anicie Włodarczyk, ale żeby zatrzeć te wszystkie niedobre wspomnienia i wydostać się z trzeciej dziesiątki klasyfikacji medalowej (w Pekinie Polska zajęła 20. miejsce), potrzeba jeszcze złota.
A w piątek znów się okazało, że nawet nasi seryjni zwycięzcy, mistrzowie świata i Europy, podczas igrzysk tracą odporność na ciosy. Kajakarz Piotr Siemionowski, najlepszy sprinter poprzedniego sezonu, odpadł już w półfinale. Z wyścigu na 200 m awansowało do finału aż czterech, on przypłynął szósty.