Reklama
Rozwiń

Jak króla Lance'a dogoniły upiory

Woził Armstrong razy kilka, powieźli i Armstronga. Legenda Tour de France, tyran kolarstwa, bohater walki z rakiem, milioner i celebryta, właśnie przegrał bitwę z agencją antydopingową. Niedługo straci tron, wszystkie tytuły i premie zdobyte od 1998 roku. Została mu jeszcze ostatnia misja: walka o pamięć

Publikacja: 24.08.2012 21:56

Jak króla Lance'a dogoniły upiory

Foto: AFP

Przychodzi taki moment w życiu człowieka, gdy trzeba sobie powiedzieć: dość - napisał na swojej stronie internetowej. U niego ten moment przyszedł po 10 latach rzucania się do gardła każdemu, kto go posądził o doping, po milionach dolarów wydanych na prawników i piarowców, po szantażach, procesach w obronie dobrego imienia.

Lance Armstrong, samiec alfa peletonu, kowboj z teksaskiego Austin, najtwardszy z twardych, człowiek, który wyrwał się rakowi i wygrał siedem razy Tour de France, ogłosił właśnie: przestaję walczyć. Ubrał to oczywiście w inne słowa, nie zmarnował okazji, by przypomnieć, że jest większy od tych wszystkich, którzy próbują go teraz szarpać za nogawki, przedstawił się jako ofiara „niekonstytucyjnego polowania na czarownice". Ale do tego się jego list otwarty sprowadza: do uznania się za pokonanego.

W piątek nad ranem polskiego czasu minął termin ultimatum dla Armstronga. Musiał zdecydować, czy godzi się z tym, że Amerykańska Agencja Antydopingowa (USADA) ukarze go na podstawie zebranych dowodów za przyjmowanie dopingu i namawianie innych do dopingowania się, czy też decyduje się odpierać oskarżenia agencji podczas przewidzianego na listopad tzw. arbitrażu.

To drugie oznaczałoby, że zostanie skonfrontowany ze świadkami zeznającymi przeciw niemu, z dowodami zgromadzonymi przez USADA. Że stanie wobec tych zarzutów sam, a nie jak przez całą karierę, z armią pomocników za plecami. Że wśród świadków zobaczy właściwie samych byłych przyjaciół z grup kolarskich, w których startował. Krótko mówiąc, zapewni Ameryce i światu pasjonujący serial medialny. Z nikłą szansą na happy end.

Ja, dobroczyńca

Wybrał więc ucieczkę do przodu. Jak tłumaczy, walka z oskarżeniami za dużo już kosztowała jego rodzinę, za bardzo godziła w pracę fundacji LiveStrong, pomagającej chorym na raka. Krótko mówiąc, ma już dość zniżania się do poziomu ludzi, którzy nie rozumieją jego misji. Niech USADA robi, co chce, wielkiego Lance'a to przestaje obchodzić, on nie będzie się już na temat dopingu wypowiadał, cokolwiek się stanie. Jeśli go nie chcą w sporcie, jakoś to przeżyje. Poświęci się wychowaniu „piątki pięknych (i pełnych energii) dzieci, walce z rakiem i staraniom, by być najbardziej wysportowanym 40-latkiem na tej planecie".

Tak Armstrong kończy oświadczenie, w którym wytyka szefowi USADA Travisowi Tygartowi małość i naginanie przepisów, odmawia agencji prawa do zajmowania się jego sprawą i wtrąca mimochodem, że już tej jesieni fundacja LiveStrong przekroczy granicę pół miliarda dolarów uzbieranych na pomoc charytatywną. Czyli: tu jestem ja, dobroczyńca, a tam USADA - szkodnicy, wydający pieniądze podatników na wojnę z legendą sportu.

Ale nie da się gadulstwem  tego oświadczenia przykryć wszystkich wątpliwości. Człowiek, który urodził się, by wygrywać wszystko, który kolekcjonował wrogów z takim samym zacięciem jak kolarskie zwycięstwa, który uważa, że ma czyste sumienie i jeszcze całkiem niedawno był w bojowym nastroju, teraz odebrał sobie prawo do obrony. Choć stawka była wyjątkowo wysoka, bo USADA chce doprowadzić do pozbawienia go wszystkiego, co wywalczył od 1998 roku: tytułów w Tour de France, brązowego medalu igrzysk w Sydney (2000), nagród, premii, i zamierza go uczynić dożywotnio sportowym banitą, bez prawa do bycia zawodnikiem, trenerem i działaczem w jakiejkolwiek dyscyplinie olimpijskiej, czyli również w triathlonie, któremu się w ostatnich latach poświęcił.

Armstrong tłumaczy, że i tak nie miałby szansy na uczciwe postępowanie, bo USADA wzięła go na cel i z góry przyjęła że jest winny. Ale sąd federalny, w którym próbował walczyć o powstrzymanie dochodzenia, tych obaw nie podzielił.

Przez całą karierę Armstrong wierzył, że jest zbyt wielki, by upaść. Czuł się współszefem światowego kolarstwa i Tour de France, bo wiedział, że jego siedem zwycięstw i jego historia powrotu do życia po pokonaniu nowotworu były dla tego sportu i jego najsłynniejszego wyścigu prezentem oznaczającym miliony dolarów od amerykańskich telewizji i tamtejszych sponsorów. Czuł się lepszy od innych kolarzy, bo oni nie mieli jego pieniędzy, nie pisali autobiografii, nie byli towarzyszami przejażdżek prezydenta George'a Busha, nie byli przyjaciółmi aktorów (Matthew McConaughey to od lat najbliższy druh Armstronga) ani narzeczonymi piosenkarek (Sheryl Crow, dla której Lance zostawił pierwszą żonę).

Teraz Armstrong też chce pokazać, że jest większy niż USADA i jej werdykt. Wie, jak ta sprawa dzieli Amerykanów. Wielu z nich wcale nie chce sprawiedliwości dla człowieka, który, jak twierdzi USADA, oszukiwał przez wiele lat kariery.

Pętla się zaciska

Oni wolą, by jego legendę ocalić, bo stała się też ich legendą. Nie mówią o oświadczeniu Armstronga, że to przyznanie się do winy, choć w świetle przepisów nim jest. Oni wierzą, że właśnie pękł człowiek zaszczuty. I cokolwiek USADA zrobi, będą z nim. Powtarzają za Lance'em, że skoro go nie złapano na dopingu mimo setek testów, to karanie go na podstawie czyichś zeznań jest absurdalne. Ale absurdalna jest raczej ta argumentacja.

Upadek Armstronga to nie tylko dopingowa afera wszech czasów - większa niż kompromitacja Bena Johnsona, bo to był tylko prosty koksiarz, który przeleciał przez lekkoatletykę jak meteor - ale też afera pokazująca, jak bardzo się zmieniła walka z dopingiem dzięki temu, że włączyły się do niej rządy, a za nimi policje, śledczy, celnicy.

To oni, a nie kontrolerzy, demaskowali w ostatnich latach najgłośniejsze dopingowe spiski, nie potrzebując do tego pozytywnych wyników testów. Bo sportowcy mają dostęp do tak nowoczesnego dopingu, że najlepsi zawsze są o kilka lat przed kontrolerami. Ale wobec śledczych, zaprawionych w przesłuchaniach, wobec podsłuchów, prowokacji, rewizji, oszuści są bezradni. I właśnie w ten sposób odkrywano dopingowe przedsiębiorstwa w Hiszpanii (Operacion Puerto i Operacion Galgo) i USA afera BALCO). To ludzie w mundurach, a nie ci z antydopingowymi akredytacjami na szyjach, urządzili obławę na austriackich oszustów podczas igrzysk w Turynie, oni kompromitowali świat baseballa i posłali za kratki sprinterkę Marion Jones, mimo że jej też nigdy na dopingu nie złapano. Ale została przyłapana na kłamstwie dopingowym (w pobocznym wątku głównego śledztwa, dotyczącego fałszowania czeków) i z ulubienicy Ameryki stała się na pół roku więźniarką.

To władze federalne, agenci i powołana za państwowe pieniądze USADA zaciskali wokół Armstronga pętlę, której szefowie Międzynarodowej Unii Kolarskiej (UCI) nawet nie próbowali zakładać. Oni potraktowali poważnie te wszystkie dopingowe tropy, które Lance od lat zostawiał za sobą, ale UCI i organizatorzy Tour de France mieli nadzwyczajną łatwość ich gubienia. To przecież nieprawda, że Amerykanin nigdy nie miał pozytywnego wyniku testu. Podczas TdF 1999 wykryto u niego kortykosteryd, ale wybronił się dostarczonym po czasie zaświadczeniem lekarza, że to przez maść na otarcia.

Floyd Landis, dopingowy banita pozbawiony zwycięstwa w Tourze 2006 i jeden z tych byłych kolegów Armstronga, którzy najbardziej go pogrążyli, twierdzi też, że Lance sam opowiadał mu o innej wpadce: z 2001, gdy wykryto u niego EPO, ale afery nawet nie ujawniono. Udało się ją wyciszyć łapówką dla UCI. Ówczesny szef kolarstwa Hein Verbruggen nigdy się przekonująco z tych zarzutów nie wytłumaczył, poza demaskowaniem Landisa jako notorycznego kłamcy.

Landis bywał na bakier z prawdą, ale akurat tej historii nikt nie podważył. Podobnie jak innych opowieści, np. o codziennym funkcjonowaniu grupy US Postal, w której Floyd jeździł z Armstrongiem. Lance wygrał w koszulce tej grupy sześć Tourów, w latach 1999-2004, jego szefem był tam, jak przez niemal całą karierę, belgijski menedżer Johan Bruyneel, również oskarżony teraz przez USADA. Landis opowiadał, jak zespół oszukiwał dostawcę rowerów, jeżdżąc na starych, a nowe sprzedając, by mieć pieniądze na doping. Jak Armstrong i Bruyneel zachęcali do szprycowania się. Mówił o wieczorach w autobusie zaparkowanym na bocznej górskiej drodze, w którym kolarze robili sobie transfuzje krwi. O lodówce z EPO w pokoju Armstronga. Nawet o telefonie Lance'a w 2006, gdy Landis wpadł na dopingu, a kolega podpowiadał mu, jak powinien się bronić.

Takich wspomnień pojawiało się mnóstwo. Byłej masażystki Armstronga, którą kolarz prosił, by przypudrowała mu siniec na ramieniu po transfuzji. Asystenta, którego Lance wysłał do Hiszpanii z prośbą o posprzątanie jego mieszkania w Gironie (to był jego europejski dom) zanim przyjedzie tam z Sheryl Crow, a w łazience na półce przy lustrze stało pudełko środków dopingujących.

Była też sprawa próbek pobranych w TdF 1999, pierwszym wygranym przez Armstronga. Gdy pierwszy raz kończył karierę w 2005 roku - wznowił ją w 2009, ale już nie walczył o tytuły, tylko o darowizny dla swojej fundacji od organizatorów wyścigów - „L'Equipe", dziennik będący patronem Touru, zebrał się na odwagę i napisał, że w sześciu próbkach z 1999 przebadanych po latach najnowszymi metodami były ślady EPO.

W 1999 nie było jeszcze testu na erytropoetynę. Jedyne, co wtedy musiał robić kolarz, to pilnować, by hematokryt, czyli wskaźnik gęstości krwi, nie przekroczył 50 procent, bo wówczas zostałby odsunięty od startu. I we wspomnieniach kolegów Armstronga też pojawia się hematokrytowy wieczorny rytuał grupy US Postal, gdy wszyscy się zbierali w pokoju, nakłuwali palce i po kolei mierzyli w specjalnej wirówce, kto jeszcze może sobie wstrzyknąć EPO, a kto już nie.

Dopiero USADA i agenci federalni prowadzący dochodzenie w sprawie defraudowania funduszy publicznych w grupie US Postal (dochodzenie zostało kilka miesięcy temu przerwane) mieli odwagę pozbierać te wszystkie wątki i osaczyć dawnych przyjaciół i współpracowników Armstronga. Przekonywali ich, by w zamian za łagodniejsze kary przestali chronić swojego szefa. To zresztą teraz główny zarzut Lance'a: wydajecie pieniądze podatników na swoją obsesję dorwania mnie, korumpujecie moralnie swoich świadków, obiecując im darowanie części win, jeśli dostarczą coś przeciwko mnie.

Niewykluczone nawet, że Armstrong rzeczywiście wierzy w to, że jest ofiarą. Bo on zawsze miał swój świat zasad, bliższy raczej „Ojcu chrzestnemu" niż regułom sportu. W tym świecie lojalność wobec sojuszników była ważniejsza niż cokolwiek innego, decydowało prawo silniejszego, obowiązywała omerta, zgodnie z powiedzeniem, że „co się dzieje w Tourze, ma zostać w Tourze".

Dlatego takim szokiem dla Armstronga było to, że na stronę wroga przechodzili ci, którym zaufał, pomógł w karierze, zapewnił bogactwo. Landis, który sam zgłosił się w 2010 do agencji antydopingowej z propozycją współpracy. Tyler Hamilton, kolejny dopingowicz, który rok temu w programie „60 minutes" w CBS, jednym z najpopularniejszych w Ameryce, opowiedział, że widział, jak Lance wstrzykiwał sobie doping.

Podwójne życie

Landis nazywa Armstronga dupkiem, który myślał, że wszystko mu wolno i prowadził podwójne życie. Ale Armstrong zawsze był dumny z tego, że go uważają za tyrana i aroganta, żywił się niechęcią innych. Zastraszał tych, którzy go posądzali o doping. Gdy to zrobił Greg LeMonde, inny amerykański zwycięzca TdF, Lance wymógł na swoim sponsorze, firmie Trek, by doprowadziła do bankructwa rowerowego biznesu LeMonde'a i proponował 300 tysięcy dolarów za znalezienie materiałów, które skompromitują przeciwnika.

Nawet rak jąder z Armstrongiem przegrał, choć to było już takie stadium choroby, z tyloma przerzutami, że rentgen płuc wyglądał, jak wspomina Lance, „jak burza śnieżna", tyle było na nim zaznaczonych na biało komórek rakowych. Miał wtedy 25 lat, był już mistrzem świata, ale drugie życie i druga kariera były dopiero przednim.

Trzy lata po diagnozie wygrał pierwszy Tour, zaczął zarabiać duże pieniądze, stworzył fundację, do której się zapisało już 20 milionów ludzi. Z drugą żoną ma trójkę dzieci, choć lekarze nie dawali mu żadnych szans na zostanie ojcem po terapii. Jak tu nie uwierzyć, że się jest ponad wszystko? Gdzieś na końcu tej drogi miała być posada gubernatora Teksasu, miejsce w Kongresie, a może i jeszcze ważniejszy fotel.

Teraz to wszystko jest na szali. Obrońców Armstrongowi nie zabraknie. Mają swoje argumenty. Kolarstwo w jego czasach było tak brudne, że nawet nie ma komu oddać jego tytułów z Tour de France, żeby się nie narazić na śmieszność. On po prostu przyjął warunki gry. Zostanie ukarany, a inne legendy Ameryki, jak Carl Lewis, pozostaną autorytetami, choć świętsze od niego nie były.

Arnold Schwarzenegger, wykarmiony austriackimi sterydami, był gubernatorem Kalifornii, więc może i dla Armstronga nie wszystko w polityce stracone. Ale wątpliwe, by sympatię Ameryki zachował, idąc w zaparte. Pora się rozprawić z upiorem, którego się zawsze najbardziej obawiał: prawdą.

Sport
Prezydent podjął decyzję w sprawie ustawy o sporcie. Oburzenie ministra
Sport
Ekstraklasa: Liga rośnie na trybunach
Sport
Aleksandra Król-Walas: Medal olimpijski moim marzeniem
SPORT I POLITYKA
Ile tak naprawdę może zarobić Andrzej Duda w MKOl?
Materiał Promocyjny
Najlepszy program księgowy dla biura rachunkowego
Sport
Andrzej Duda w MKOl? Maja Włoszczowska zabrała głos
Materiał Promocyjny
„Nowy finansowy ja” w nowym roku