14 metrów. Długość całkowita "Mazurka" wynosiła 9, 51 m. Do tego dochodził około metrowy samoster. W pewnym momencie wysiadł agregat. Brak prądu oznaczał, że przestały działać: radiotelefon, log elektryczny, czyli licznik mil, i prędkościomierz, echosonda, wiatromierz, światła w mesie i na maszcie... To było do przewidzenia. To, co zrobił człowiek, może się popsuć. Dlatego miałam ze sobą lampy naftowe i oświetlałam nimi jacht. Wszystkie urządzenia były zdublowane urządzeniami tradycyjnymi, które nie wymagają napędu elektrycznego. Jak się chce dobrze skończyć taką imprezę, to trzeba ją odpowiednio zaplanować i przygotować. Nie sztuka się utopić... Prawdziwe kłopoty miałam z tratwą ratunkową. Na Morzu Tasmana siedziałam sobie na podłodze, bo to też dobre miejsce w czasie sztormu, i usiłowałam wyczytać, ile razy w miesiącu jest taki sztorm jak ten mój, żeby się dowiedzieć, czy mam już problem z głowy, czy czekają mnie kolejne. Przyszła fala i położyła jacht. Wszystko pospadało z półek, zrobił się straszny galimatias, a na dodatek tratwa wyleciała za burtę. Do dzisiaj podziwiam się, że sama gołymi rękami wciągnęłam 90-kilogramową tratwę w czasie sztormu, na wpół wisząc za burtą. Zdarzyło mi się to dwukrotnie. Za trzecim razem się urwała i ostatecznie odpłynęła z prądem w kierunku Antarktydy.
Okazuje się, że samotnemu żeglarzowi zagrażają nie tylko sztormy, fale, ale i możliwość zmiażdżenia przez duże statki. ..
W niektórych miejscach napadali wówczas piraci, np. na Filipinach czy w Indonezji. Nawet nie próbowałam płynąć w tamtym kierunku. Pewien znajomy Amerykanin, który się jednak tam wybierał, zabrał worek granatów. Wydało się to na Tahiti, bo przepis portowy nakazywał oddanie broni do depozytu. Zrezygnowałam też ze skrótu przez Kanał Sueski, ponieważ na Morzu Czerwonym grasowały bandy. Są porty, w których samotna biała kobieta nie powinna się pokazywać. Takie informacje otrzymywało się pocztą pantoflową od innych żeglarzy. Starałam się także wcześniej ominąć Karaiby w drodze do Kanału Panamskiego. Jachty nie notowane przez policję są tam czasami używane do jednorazowego przerzutu narkotyków. Tylko że przemytnikom nie jest potrzebna załoga... Na Barbadosie tamtejsi żeglarze powiedzieli mi wprost, że jeśli zobaczę, że wyraźnie w moją stronę płynie jakaś jednostka, to należy strzelać.
Z czego mogła pani strzelać?
Miałam dubeltówkę, bo nie umiem z niczego więcej strzelać.
Jak samotnie przechodziła pani chrzest równikowy?
Zaocznie. Miałam kontakt radiowy z polskim statkiem, którego załoga bardzo się o mnie martwiła, bo gonił nas huragan. Oni mnie ochrzcili... przez radio. Najpierw daje się tzw. imię paskudne, a potem piękne, równikowe. To pierwsze brzmiało Makolągwa, chociaż to podobno bardzo miły ptaszek, natomiast jako imię właściwe otrzymałam Andromeda.
Wydawało mi się, że kiedy jest słońce i wiatr dmucha w żagle, to na jachcie się odpoczywa i opala, a podczas niepogody ma się pełne ręce roboty. Tymczasem jest całkiem odwrotnie. Wiemy już, że czas sztormu oznaczał bezczynność. A jak spędzała pani czas, gdy była słoneczna pogoda?
Pracowicie. Kiedy nie ma załogi, to jedna osoba robi wszystko: musi przygotowywać posiłki, konserwować jacht, natychmiast reperować uszkodzenia, bo za chwilę może nie być do tego warunków. Trzeba też "obracać mechanizmy", tzn. co jakiś czas poruszyć nie używane urządzenia, aby potem dały się uruchomić. Dlatego np. nawet gdy pode mną były 4 km wody, codziennie na kilkanaście minut uruchamiałam echosondę, mimo że miała zasięg do 120 m. Musiałam kilka razy dziennie zajmować się nawigacją. W tej chwili robi się to za pomocą urządzenia satelitarnego, tzw. GPS, określającego pozycję jachtu. Ja jeszcze używałam sekstantu i oznaczałam pozycję dzięki obserwacji ciał niebieskich. Przy czym na szczęście nie musiałam wyliczać tego tak jak nasi dziadowie i ojcowie, którzy korzystali ze wzorów logarytmicznych. Miałam do tego celu ściągawki - amerykańskie tablice, na których już zostało to policzone. Tablice te powstały podczas II wojny światowej, kiedy Amerykanie potrzebowali licznych rzeszy nawigatorów i musieli w błyskawicznym tempie przygotować ludzi, którzy nie mieli pojęcia o nawigacji. Oczywiście przedtem nigdy w życiu nie posługiwałam się nawigacją astronomiczną, w której kąt trzeba mierzyć z dokładnością do dziesiątych części sekundy. Na ogół żeglarze twierdzą, że na jachcie nie da się robić tak precyzyjnych pomiarów, skoro wszystko wciąż się kołysze. Nauczyłam się tego i po kilku tygodniach żeglugi wychodziłam, jak chciałam, na wyznaczone punkty. W pewnym momencie jednak struchlałam. Wywołał mnie statek "Józef Wybicki". Usłyszałam, że są na Morzu Tasmana i proszą o podanie mojej pozycji. Podałam. A oni na to, że świetnie, bo za pół godziny się spotkamy. Statek na mapie to kropka. I ta kropka mówi, że mnie spotka. Nigdy się tak nie bałam jak wtedy. Sądziłam, że jak mnie nie znajdą, to będzie kompromitacja, że podałam im złe dane! Wychodzę na pokład, patrzę, a tu zza horyzontu wyłaniają się maszty. Podobno pomyliłam się o 200 metrów w określeniu swojej pozycji. Uwiązali mój jacht na rufie i zaprosili na pokład. Cudowni ludzie. Zastawili obficie stół. Pan kapitan już przygotował kąpiel w swojej łazience. Wreszcie zanurzyłam się w słodkiej wodzie, bo dotąd myłam się w morskiej. Przy rozstaniu dali mi paczki z jedzeniem. Czego tam nie było: serniki, szarlotki...
Czy mycie się w słonej wodzie nie szkodzi?
Nie. Przekonała mnie do tego po drodze, w Cristobal, Angielka, która podróżowała z paromiesięcznym dzieciakiem. Kiedy zobaczyłam niemowlę śpiące w koszyku na pokładzie, to spytałam, w czym ona pierze pieluchy na morzu. A szczęśliwa młoda mama zdziwiła się, że nie zauważyłam, jak dużo wody jest za burtą. Pomyślałam wtedy, że skoro to maleństwo nie umiera od mycia w morskiej wodzie, to i ja powinnam przeżyć. Widziałam to dziecko potem na Fidżi. Już chodziło.